Katamaranem na Hula-Gula, czyli niefrasobliwa wyprawa wokół Brytyjskich Wysp Dziewiczych, Maj 2008

(tekst i zdjęcia nadesłał Witek M.)

Któregoś dnia jesienią 2007-go Krzyś oznajmił, że zbiera załogę na wojaże po Brytyjskich Wyspach Dziewiczych. Był tam już kilka lat temu i karaibskie tropiki ponownie ciągnęły swym urokiem. Po dwóch tygodniach załoga była w komplecie: Krzyś-kapitan, oraz majtki, ciury i wasale w składzie - Ewa, Andrzej, Grześ, Ela, Elwira, wasz kronikarz Witek i dwa małolaty w wieku prawie legalnie pitnym, Maia i Marek.

Należało teraz ustalić na kiedy, na czym i jaką trasą. Chroniczny brak dostępnego urlopu u niektórych z nas pozwalałby na jedynie tydogniową wyprawę. Zgodziliśmy się na ostatni tydzień maja 2008-go roku. Sezon tradycyjnych huraganów atlantyckich rozpoczynał się tuż po planowanym zakończeniu rejsu, na początku czerwca.

Od jakiegoś czasu Krzysiowi chodził po głowie powrót na BVI i zanim zmontował pełną załogę od miesięcy już wertował dostępne mu źródła szukając odpowiedniej łodzi. Dwa poprzednie rejsy spędzone na Polinezji Francuskiej przekonały go do katamaranów. Prawie hotelowy komfort tych pływających platform świetnie pasował do rodzinnego charakteru planowanej wyprawy. Brak przechyłów, suche pływanie a zwłaszcze obszerne kajuty i ogromna przestrzeń płaskiego pokładu zapowiadały kurortowe wręcz wygody, co uzyskało pełną aprobatę żeńskiej części załogi i natychmiast zapewniło realną szansę na doprowadzenie planów wyprawy do skutku.

Wybór kapitana padł na czterdziesto cztero stopową maszynę o nazwie Lagoon 440, szlagier kruzingu żeglarskiego sprzed kilku sezonów, który zdobył miano najlepszego katamarana czarterowego roku w 2005 od czasopisma Cruising World. Cztery podwójne kabiny, cztery łazienki z prysznicem i dwie jedynki w dziobach z osobnymi wejściami przez luki w pokładzie. I luksus do niedawna raczej rzadki na jachtach - pełna klimatyzacja. Wielki salon z panoramicznymi oknami łączy oba kadłuby. Owalne kanapy wokół stołu, nawigacyjna i kuchnia z piecykiem, kuchenką czteropalnikową, lodówką i zlewem. Katamaran jest tak stabilny, że kuchenka, w przeciwieństwie do jednokadłubowców, nie wymaga zawieszenia kardana dla balansowania przechyłów. W kokpicie za salonem jeszcze jeden...salon z kanapami i stołem, zadaszony i...bez koła sterowego. Wyjątkowe rozwiązanie systemu sterowania to mostek na dachu salonu, z daszkiem 'bimini', skąd sternik siedząc jak na wieży plażowego ratownika, ma nieograniczony prawie widok na świat. Sto metrów kwadratowych żagli i dwa 53-konne silniki zapewniają napęd na każde warunki.

Po kilku tygodniach spotykamy sie na zebraniu organizacyjnym u Krzysia, bez małolatów i Andrzeja, który ma dołączyć do wyprawy bezpośrednio z Connecticut. Kapitan, z charakterystyczną pasją i zamiłowaniem do detali, przedstawia propozycje wyjazdu. Start jest planowany z Road Town na Tortoli gdzie mieści się baza niedawno połączonych firm wypożyczających łodzie - Moorings i Sunsail - ponad 250 jachtów wszelkich rodzajów i rozmiarów w jednej przystani.

Wersja 'A' trasy wycieczki nakreślona na mapie BVI objeżdża Tortolę w kierunku wskazówek zegara z przystankami na otaczających ją mniejszych wysepkach; wersja 'B' w kierunku odwrotnym. Krzyś zoomuje zdjecia satelitarne Google Earth na każde kotwicowisko z dokładnością do pojedyńczych palm i skałek. Tu możemy stanąć na bojce, tam na kotwicy, a tam można będzie wziąć wodę i paliwo, a ówdzie powinne być dobre warunki na chodzenie po górkach czy też na nurkowanie z fajką czyli snorkling. Zainteresowanie załogi rośnie w miarę napływu nowych szczegółów. Zwłaszcza jej męski trzon, czyli Grześ i ja śledzimy pilnie, jak w podróży balonem, przesuwający się przed/pod nami teren na 50-cio calowym ekranie telewizora, każąc sobie zbliżenia na szczegóły zatoczek, cypli i przesmyków. Dokładnie widać smukłe kształty jednokadłubowców i szeroko rozsiadłe katamarany jak stylizowane litery H, złapane w trakcie ichnich wakacji na lotniczych zdjęciach, miesiące a może i lata temu. Wybieramy wersję 'B'. Koszt wynajmu jachtu ~$7800 na tydzień z paliwem i wodą, a bez prowiantu.

Zgodnie przyznajemy, że samo planowanie wycieczki to conajmniej połowa przyjemności tej całej imprezy. Zapach słonej wody i podzwrotnikowej dżungli już się unosi gdzieś pod czaszką.

Dojazd

Ani się obejrzeliśmy i już jest maj a my siedzimy na walizkach, półmiękkich, łatwych do spłaszczenia. Mimo obszernych przestrzeni katamarana, nie ma tam za wiele miejsca na tradycyjne kufry podróżne. W ostaniej chwili zapobiegliwy kapitan dorzuca nam do bagażu dwa składane 10-cio galonowe pojemniki na wodę. Sam bierze jeszcze dwa dodatkowe - 'to, byśmy nie musieli za wcześnie szukać stacji z wodą' - wyjaśnia kapitan. Prorocze były słowa kapitana, jako że część załogi czując się w luksusach Lagoon jak w Hiltonie, nie zauważyła, że odłączyliśmy się od miejskich wodociągów przed wyjściem z portu i brała rozkoszne prysznice po dwa razy dziennie. I 240 galonów słodkiej wody z burtowych zbiorników rozpłynęło się jak poranna mgła nad zatoką San Francisco.

W piątek bierzemy z Elwirką 'red-eye' z San Francisco do Waszyngtonu. O ósmej rano w sobotę jesteśmy na wschodnim wybrzeżu. Dołącza do nas, trasą przez Seattle, równie niewyspana Maia i już razem lecimy do Puerto Rico. Puerto Rico to jeszcze Ameryka, chociaż trochę jakby nieoficjalnie. Mają prawo nam pomóć w wyborze prezydenta a w zamian my Amerykanie nie dajemy im szans na zostanie 51-szym stanem USA. Sentymenty wśród lokalnych mieszkańców są różne na ten temat. W drodze powrotnej z tej naszaj wyprawy, gdy zatrzymujemy się w San Juan na dzień by się im przyjrzeć trochę bliżej, obserwujemy wielokilometrowy pochód maszerujący przez środek miasta, wiewający chorągwiami, transparentami, z muzyką i okrzykami, jak za dawnych czasów pierwszomajowych. Przez megafony tłum skanduje 'Yankee go home' i inne równie konkretne propozycje. Też jak za dawnych czasów pierwszomajowych. Tylko chorągwie niosą inne, biały krzyż na zielonym tle. Na transparentach: 'US Pirates in the Caribbean' z rysunkami Obamy i Hilary, jako, że w ten sam dzień odbywały się prawybory partii demokratycznej w Puerto Rico. Drobne ciarki przechodzą po plecach - a co będzie jak rozpoznają we mnie Yankee? Na wszelki wypadek chowam się za Elwirką, która wygląda trochę bardziej lokalnie niż ja. W taksówce w drodze powrotnej do hotelu robimy nienaukowe badanie opinii publicznej na temat nastrojów politycznych w Puerto Rico. Taksówkarz otwarcie się nam przyznaje, że on jest za pełnym przystąpieniem jego kraju do Unii a ci co tam maszerują i krzyczą to reprezentacja mniej niż dwudziestu procent lokalnej populacji. Podkreśla, że lubi amerykańską kulture i stara się nam wyjaśnić, że przyłączenie do Stanów przyniosłoby bardzo wymierne zyski materialne w postaci znacznego wzrostu przypływu kapitału amerykańskiego. Do dziś nie wiemy czy nie rozpoznał naszych słowiańskich akcentów i kadził nam jak prawdziwym imperialistom z kontynentu, czy też naprawdę tak myślał. Jak już wspomniałem, moja sonda była wysoce nienaukowa.

Wróćmy jednak do naszej podróży na Wyspy Hula-Gula. Samolot z San Juan będzie nas zabierał już za prawdziwą granicę gdzie trzeba paszporty i deklaracje celne. Stąd już tylko sto mil. Podchodzimy do pojedyńczego biurka z napisem Cape Air i pokazujemy nasze papiery. Panienka sprawdza, potem waży nasze walizy, podręczny bagaż, torebki... Mamy nadwagę w jednej walizce i to nas będzie kosztować w dolarach. Panienka sympatycznie sugeruje, że możemy spróbować przepakować, i to tu, przy niej. Przerzucam płetwy z jednej walizki do drugiej ale to nie pomaga za wiele i za chwilę jesteśmy krótsi o dwadzieścia pięć dolarów. Panienka ponownie się zwraca do mnie z wnikliwym spojrzeniem w oczy i pyta ile ważę. Bezmyślnie odpowiadam pytaniem 'W ubraniu czy bez', ale w środku jestem deczko zbaraniały. Przecież nie tak dawno jechałem za granicę i nikt mi takich pytań nie stawiał. Czyżby przepisy się tak gwałtownie zmieniły na skutek wzostu cen ropy? Baryłka już koło stu czterdziestu dolarów. Chucherko nie jestem, ile mi każą zapłacić za nadwagę? Całe szczęście, że moje dziewczyny we dwie razem ważą tylko trochę więcej niż ja sam. Statystycznie rodzinnie nie wyglądamy najgorzej. Może nam to uwzględnią, bo mnie się nie da przepakować jak walizkę.

Przechodzimy pod bramkę a tam tylko 4-5 osób. Po jakimś czasie pojawia sie facet po czterdziestce z naszywkami na pagonach białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Zbiera ze sobą naszą garstkę, dziewięć osób - dokładnie tyle ile ma miejsc w samolocie - i wychodzimy na płytę lotniska. Samolot jest klasy mini i pilot potrzebuje zdecydować ile wziąć paliwa i jak rozsadzić pasażerów. Stąd te pytania o wagę. Ten pan siądzie tam a ta pani tutaj. Maię posadził koło siebie, mnie za nią a Elwirkę za sobą.

Po chwili drzwi są zamknięte, silniki zapalone, pilot prosi Maię by sobie otworzyła małe okienko po swojej stronie a sam podaje krótką instrukcję, że jedzenia nie bedzie, picia też nie bo stewardessy nie ma, że jak ktoś nie zdążył użyć toalety to musi trzymać bo tu toalety też nie ma. Żadnych uwag o maskach tlenowych spadających z sufitu, czy o tym jak zapiąć pasy. Nie ma tac do składania i oparć foteli do wyprostowania. Nie straszy żeby nie rozkręcać alarmu dymnego w łazience pod karą chłosty, bo jak już wiemy, łazienki nie ma. Przedstawia się z nazwiska i imienia jako nasz pilot, zapewniając jednocześnie, że bedzie sie nami dobrze opiekował od startu do lądowania, a gdyby mu się coś przytrafiło i nie mógłby do końca dopełnić swoich obowiązków, to stery przejmie jego nawigator. Tu wskazał głową na Maię. Maia zapatrzona w masę zegarów przed sobą i drążek sterowy między kolanami nawet nie mrugnęła, dając do zrozumienia, że albo dokładnie wie co ma zrobić, albo że ją niespodziewany obowiązek totalnie sparaliżował.


Po szybkim i bardzo krótkim starcie pilot dogadał się z autopilotem i ten ostatni przejął stery a my zaczęliśmy wymieniać kilka ostrożnych pytań. Okazuje się, że lata w te i wewte kilka razy dziennie, kilka dni w tygodniu, a potem jedzie do domu do Oregonu. Wyraziłem lekkie zdziwienie tym, że nie jest lokalnym człowiekiem, ale dla niego było to zupełnie normalne. Latanie to jego druga kariera lub raczej hobby. Po dwudziestu latach w przemyśle elektronicznym, postanowił zmienić styl życia na mniej stresujący. Wyżyć, mówi, z tego kiepsko i innym by nie polecał, ale ma sporo luzu i, dawał do zrozumienia, dobrze zabezpieczoną przyszłość (Intel stock options?).

Pogodę mamy florydzką. Duszno. Na niebie sporo chmur burzowych. Z naszego punktu obserwacyjnego dobrze widać jak z dwóch czy trzech leją się kurtyny wody. Jedną taką mamy właśnie przed nosem, a że za nisko lecimy by ją przeskoczyć, pilot obchodzi lekkim łukiem. Zaczepiamy trochę o jej brzeg. Pilot każe nawigatorowi aby zamknęła małe okienko po swojej stronie a sam włącza wycieraczki bo dobrze już kropi. Zupełnie jak w samochodzie - w lewo, w prawo, w lewo, w prawo. Myślałem, że na te wysokości wymyślili coś sprytniejszego. Po minucie czy dwóch już po wszystkim i znów świeci słońce.

Po pół godzinie pokazują się Wyspy Dziewicze. Najpierw amerykańskie a zaraz potem brytyjskie. Zostawiamy po prawej St.Thomas i St.John, przelatujemy nad Jost Van Dyke. Z góry archipelag wygląda trochę jak zielone kawałki jig-saw puzzle porozrzucane na niebieskim dywanie. Opowiadam pilotowi trochę o planie naszej wyprawy. Pokazuję przez okno jedną z zatoczek na Jost Van Dyke, White Bay, mówiąc, że planujemy ją odwiedzić jachtem. Widzi, że strzelam od czasu do czasu zdjęcia przez okno, więc pyta czy chciałbym zrobić zdjęcie tej zatoczce. Odpowiadam, że tak. Po chwili kładzie samolot na prawe skrzydło i White Bay ustawia mi się w centrum wizjera aparatu. A teraz Sandy Spit. Okay, kładzie samolot na lewe skrzydło. Elwirka nerwowo zaczyna się rozglądać za znajomą torebką z woskowanego papieru, ale za kilka chwil wracamy do horyzontalnej i pilot powoli obniża nos samolotu na podejściu do lądowiska. Betonowy pas leży w lądowym przesmyku między dwoma górkami i jak duża klamra spina przesmyk od wody do wody. Z góry wygląda na bardzo krótki, ale że jesteśmy małym samolotem, nie powinno się skończyć w wodzie na drugim końcu. Wielkie cyfry 07 wyraźnie widać namalowane na jego początku.

Szybka odprawa upewnia celników, że nie przyjechaliśmy tu by narobić kłopotów a tylko wzmocnić im gospodarkę dość miękkim już acz wciąż pożądanym dolarem. Wsiadamy w autobusik z bazy Sunsail i suniemy do przystani po krętej gorskiej drodze i w dodatku po złej stronie tejże drogi. Ja siedzę z przodu po stronie kierowcy, po której nie ma jednak kierownicy. Kierownica za to po drugiej stronie razem z wszystkimi pedałami i zegarami. Młody tubylec-kierowca nic sobie z tego nie robi, jakby to było takie zupełnie naturalne, i bez krzyny frustracji posuwa po wertepach w tempie conajmniej półtora raza niedozwolonym. W pół godziny jesteśmy przy nabrzeżu Sunsail. Okazuje się, że przybyliśmy przedostatni. Ostatnie będą Grzesia bagaże, które jakimś trafem postanowiły przenocować w San Juan.

Na wielkiej kupie sprzętu Expedycji Kalifornijskiej na HulaGula siedzi Marek i pilnuje. Kupa wygląda bardziej jakbyśmy przymierzali się do trzymiesięcznej przeprawy przez Pasaż Północny a nie do siedmiu dni tropików w slipach pławnych i podkoszulkach. Reszta załogi siedzi o rzut beretem w pobliskiej sali jadalnej, rozparta w wiklinie spożywając dary lokalnego morza i nielokalnych browarów. Termin 'sala' jest tu dość umowny, jako że ścian toto żadnych nie ma a nad stołami przelatuje lokalne ptactwo.

 

Dowiadujemy sie wkrótce, że nasz statek stoi już przy kei przechodząc generalne odświeżanie po poprzednich klientach. Nazywa się Millennium. Kilku miejscowych bez pośpiechu ale celowo porusza się po pokładzie sprawdzając żagle i takielunek, wynosząc pościel, pucując pokład i łazienki, i robiąc drobne naprawy. Rufowe żurawiki od dinghy mają jakąś usterkę i są właśnie wymieniane. Ktoś się grzebie w lewym silniku.

Po jakimś czasie przedstawiciel Sunsail wchodzi z nami na pokład i robi kapitanowi i mi szczegółową prezentację wszystkich urządzeń i wyposażenia jachtu. Zatrzymujemy się trochę dłużej przy dużej tablicy rodzielczej z masą przełączników. W takim hotelu to nie dziwota. Alternator, baterie, pompy w różnych miejscach, masa świateł wewnątrz i na zewnątrz, klimatyzacja, nawigacja, itp... Trzeba się tego szybko nauczyć bo opisy po francusku.

W międzyczasie, żeńska część załogi przejęła na siebie obowiązki kwatermistrzowskie. Używając wdzięk osobisty (przez telefon) namówiły lokalny supermarket na darmowe zapewnienie towarowego vana na dowóz i przewóz w zamian za obietnicę zaprowiantowania się u nich i zrezygnowania z zakupów u konkurencji. Po godzinie całe nabrzeże jest zastawione naszym prowiantem. Wyglądało to tak, jakby miało wystarczyć nawet na Pasaż Północny. Ogólny nadmiar zaprowiantowania stał się jeszcze bardziej oczywisty gdy Andrzej, bez żadnych ustaleń z kadrą kwatermistrzowską, przytargał walizkę świetnej jałowcowej z uznanych źródeł polonijnych w Connecticut. Że też psy lotniskowe mu tego nie zwąchały należy jedynie chyba przypisać ich totalnemu uzależnieniu od marychy i białego proszku do nosa. Jałowcowa służyła za główne danie, zagryche, pojadacz międzyposiłkowy i deser, wypierając gorszy towar w każdej z tych kategorii. Naturalnie, obrachunki po tygodniu wojaży wykazały, że pierwsza ocena optyczna dokładnie się zgadzała ze stanem końcowym. Lokalne organizacje charytatywne (czytaj: załogi sprzątające jacht po naszym powrocie) nie powinny narzekać na brak prowiantu po naszym wyjeździe.

Według tradycji Sunsail pierwszą noc klient spędza na cumkach przy kei, by odpocząć po trudach dolotu. Rozkładamy się po kabinach. Kapitańska rodzina bierze prawoburtowe kabiny a my z Grześkami lewe. Po krótkiej naradzie moje dziewczyny jednogłośnie dochodzą do wniosku, że nie nadaję się na łoże małżeńskie w głównej kajucie i zostaje mi przydzielona dziobowa jedynka, która ma rozmiary, wygodę i akustykę solidnej plastykowej trumny z dodatkiem okna w wieku dla oglądania smutnej twarzy denata.

Podzwrotnikowe noce zapadają bardzo szybko. Przed siódmą jest już ciemno. Po ogólnym rozłożeniu prowiantu, sprzętu i innych zawartości podróżnych kufrów jesteśmy gotowi na solidną kolację w knajpie bez ścian. Smaczny bufet z różnościami lokalnej kuchni przykrapiam lekko mai-tai'em i już jestem gotowy wypróbować komfort mojej trumny na dziobie. Kabel z lądu zapewnia pełną klimatyzację bez hałasu agregatu prądowego. Spię jak nowo narodzone dziecię.

Niedziela

Road Town (Tortola) - Manchioneel Bay (Cooper Island) - Salt Island

W niedzielę rano godzinna odprawa nawigacyjna w biurze Sunsail. Krzyś i ja reprezentujemy Millennium. Koło czterdziestu ludzi słucha lokalnego experta jak na pełnym luziczku i z humorem opisuje co wolno i nie wolno. Podaje dostępność i atrakcje poszczególnych wysp i wysepek, zasady kotwiczenia (większość miejsc gdzie można kotwiczyć ma stałe bojki), lokalne niebezpieczeństwa (rafy podwodne) i sposoby kontaktowania się z bazą na wypadek kłopotów. Większość miejsc mogą osiągnąć szybką motorówką w dość krótkim czasie. Poza tym nie można pływać w nocy i wybierać się poza Wyspy Dziewicze. Piratów w tych okolicach nie zauważono od czasów prezydenta Lincolna. Wychodzimy z czystym przeświadczeniem, że wszysko wiemy i rozumiemy.

W międzyczasie część załogi chcąc przyspieszyć wyjazd zrobiła wyprawę na lotnisko po Grzesiowe bagaże, które wypoczęte po nocy w San Juan czekały spokojnie w dziale walizek podróżujących bez opieki dorosłych. Naprawa silnika, lodówki i kilku elektrycznych udręk się deczko przeciągnęła i w końcu wyruszamy gdzieś koło drugiej w kierunku na Cooper Island.

Oddając swój los w ręce człowieka, którego nie poznaliśmy w ciężkich okolicznościach życia może mieć swoje konsekwencje. 'Wilk Morski' Londona nasuwa się tu na myśl, tudzież kilka innych przykładów o wyższości jednostki nad niedoinformowanym plebsem. Nasz kapitan należał do kategorii niesprawdzonych przez nas w warunkach bojowych i na pierwszy rzut oka nasza decyzja wyjazdu z nim mogła się rzeczywiście wydawać pochopna. Kombinacja skrupulatnego inżyniera z pasjonatem żeglarstwa i z osobnikiem z natury dmuchającym na zimne może, w niewłaściwych dozach, wyprodukować dość skomplikowaną osobowość o nieoczekiwanym charakterze. W wypadku Krzysia reakcja tej mikstury przebiegła we właściwym kierunku. Dbał o tą przypadkową zbieraninę pokładową jak o własną trzódkę. Uzbrojony po zęby w sprzęt różnoraki - mapy papierowe, plastykowe i komputerowe, prostowniki, GPSy, latarki, zdjęcia lotnicze, urządzenia namiarowe, nasłuchowe, walkie-talkie, a nawet dłuto i obcęgi na wypadek nagłych potrzeb stomatologicznych (?) - wyprowadzał nas właśnie na szerokie wody Sir Francis Drake Channel z pewnością skipera promu San Francisco-Tiburon. By uspokoić co bardziej stargane nerwy niepewnej swej przyszłości półzielonej załogi wpuścił w jachtowy system nagłaśniający wiązanki popularno-ludowe, z góry przygotowane na Mini iPodzie. Kołysze naszą podświadomość Sośnicka, Franek Kimono i Beatlesi w, niczym już niezmąconą, wiarę i pewność w nasz przyszły los w rękach kapitana.

Mamy do przejścia około osiem mil morskich do małej zatoczki Manchineel Bay na Cooper Island. Dostać się na bojkę w popularnym kotwicowisku wymaga dość wczesnego do niej dotarcia. Stały północno-wschodni pasat odkręcił się dzisiaj na wschodni i wieje nam prosto w pysk. Kapitan szybko postanawia zaoszczędzić ze dwie godziny halsówki i przebyć ten kawałek na silniku. Po meandrach portowych dodajemy gazu i w niecałe dwie godziny jesteśmy przy Cooper Island. Po drodze mało nie wjeżdżamy na żółwia wielkości stołu pokerowego. Sunie spokojnie w tym samym co my kierunku, bez krzty zainteresowania Polonią amerykańską. Pierwszy i ostatni jakiego widzimy w tej wyprawie. Szczęście nowicjuszy.

Niestety wszystkie kilkadziesiąt bojek w płytko wciętej Manchineel Bay jest już co do jednej zajęte. O półtorej mili w bok znajdujemy prawie pustą zatoczkę na sąsiedniej Salt Island. Nie ma tu bojek ale jest mnóstwo miejsca na rzucenie kotwicy. Dwa oka na dziobach, trzecie na sądzie głębokości, powoli podchodzimy do brzegu. Na jakieś pięćdziesiąt metrów od plaży, na piętnastu stopach głębokości, za naciśnięciem guzika rzucamy kotwicę. Pytanie teraz ile tego łańcucha wypuścić. Dno piaszczyste z drobnymi skałkami porośniętymi koralem. Powinno dobrze trzymać. Kapitan z namysłem wypuszcza po małym kawałku długi łańcuch. Po chwili już cała załoga wdaje się w fachowe doradztwo czy już za dużo czy jeszcze za mało. Mija dobrych kilka minut i decyzja sama się zapadła - skończył się łańcuch. Wyspy już prawie nie widać. Nasz człowiek-ryba, czyli Grześ, dzielnie wskakuje do nieznanej wody by sprawdzić jak leży kotwica. Po chwili macha nam z daleka, że leży dobrze. Gasimy silnik i można się udać na zwiedzanie wyspy.

Jedną z niezaprzeczlnych zalet katów jest dostępność do naszego łącznika z brzegiem - małej dmuchanej dinghi z silnikiem, która wisi za kokpitem pomiędzy dwoma kadłubami na małych żurawikach. Dwa pociągnięcia zacisków na linkach i jest na wodzie gotowa do akcji. Teoretycznie zabrałaby całą naszą dziewiątkę. Kiedyś to nawet wypróbowaliśmy, ale nawet po bardzo płaskiej wodzie kończy się to na conajmniej dwóch parach mokrych majtek tych co trafili na dziób. W dwie tury więc lądujemy na małej plaży Salt Island.
Wyspa wygląda na bezludną nie licząc agresywnej grupki kogutów. Co prawda ma pomost i dwa domy blisko brzegu ale wszystko zamknięte na cztery spusty i wygląda nieużywane od dłuższego czasu. Kilka ręczników i T-shirtów wisi na sznurze do bielizny i sprawia wrażenie jakby ich cykl suszenia pamiętał wiele tropikalnych ulew. Wkoło duży nieporządek. Połamany sprzęt wodny, jakaś deska surfingowa i sporo konch wielkości kantalupy porozrzucanych dookoła wraz z orzechami kokosowymi. Są też dwa usypane z piasku jakby groby obłożone wokoło troskliwie konchami. Żadnych na nich znaków jednak nie zostawiono. Na tyłach domów rozpościera się dość spora laguna otoczona brudno-białą koronką soli. Laguna jest bardzo płytka i ma ograniczony dostęp do otwartego oceanu, co powoduje dość szybkie jej odparowanie i krystalizację soli na obrzeżu. Dawniej zatrzymywały się tu statki po sól dla konserwowania prowiantu. Jeszcze dziś podobno lokalni ją zakupują. Stąd też i nazwa tej wyspy.

Po krótkich oględzinach wyspy zostaje nam jeszcze trochę chwil dziennego światła by zobaczyć co tam pod wodą. Maski, płetwy i pierwsze zanurzenie w podzwrotnikowy ocean. Widok nie wstrzymuje nam dechu. Niskie słońce nie dodaje barw i wyrazistości znanych z pocztówek i nie jest to najbogatsze miejsce gdzie korale by chciały żyć. Ale kształtów jest różnorakość. Dla nas są to 'wachlarze', 'krzaki', 'mózgi', a nawet dwa czy trzy 'drzewa' półmetrowej wysokości o ostrym pomarańczowym kolorze, z dala widoczne nawet w tym kiepskim już oświetleniu.

Ciężką pracą turysty na wakacjach zasłużyliśmy chyba na dobry obiad. Dzisiaj popisowy numer Ewy - mielonka z papryką i cebulką. Kapitanowa przechodzi samą siebie. Po dostojnym obiedzie wokół kokpitowego stołu nie trzeba nawet myć talerzy. Wylizane na połysk. Mimo, że papierowe. Kolektyw jednogłośnie daje jej A+. Zwykłe A mogłoby spowodować lekki stres.

Dzięki Ewie nasza wyprawa jest dużo bardziej zrelaksowana. Nie musimy się o nic martwić. Czy nie za szybko płyniemy, czy kotwica będzie trzymać, czy nie ma raf na kursie, czy wszyscy razem i każdy z osobna ma dobre spanie, czy nikt nie dostał za mało jałowcowej - Ewa postanowiła wziąć wszystkie zmartwienia na siebie. Odciążeni, błogo się odprężamy. Ach, życie bez stresów w tropikach...


Pierwsza noc bez cumek na kei. Ciepło, wilgotność prawie znikła. Rozkładam się bezczelnie w hamaku Ewy zawieszonym między sztagiem i masztem. Ewa próbuje mnie wykołysać ale trzymam się skutecznie rękami i siłą woli. Reszta towarzystwa poleguje na trampolinie łączącej oba dzioby. Wpatrujemy się z fascynacją w niesamowicie wygwieżdżone niebo. Raz kiedyś widziałem tak wiele gwiazd włącznie z Mleczną Drogą, w środku zimy w Zieleńcu, jeszcze w zeszłym stuleciu. Podejrzewam, że to dość rzadki tutaj widok przy ogólnie panującej dużej wilgotności. Więcej już takiego pokazu nie widzieliśmy.

Kapitan zapowiada na jutro wczesną pobudkę. Popłyniemy do słynnych Baths na Virgin Gorda. Dostępne tylko z bojek, a że miejsce szalenie popularne, te zapełniają się bardzo szybko. Rozchodzimy się do kabin i trumny. W połowie nocy orientujemy się, że baterii nam nie starczy na utrzymanie klimatyzacji na chodzie bez włączania agregatu do ładowania. Odtąd będziemy jak lokalni - bez żadnej klimatyzacji.

Poniedziałek

Salt Island - Baths (Virgin Gorda) - Trellis Bay (Beef Island)


O siódmej już na nogach. O ósmej jesteśmy na silniku w Devil's Bay przy The Baths. Kapitan znowu miał rację. Złapaliśmy ostatnią bojkę przy wejściu do zatoki. Stoimy przy samym południowym cyplu, który łamie oceaniczny rozkołys zza zakrętu i drażni nieco żołądki części załogi. Ale szybko schodzimy do dinghy i na plażę. Kątem oka zauważam łódkę o dwie bojki dalej z ...polską flagą pod salingiem. Nasi! Zgrabny 51-stopowy slup o nazwie łatwej do zapamiętania - Aquaholik. Po chwili spotykamy właściciela i załogę na plaży. Przybyli z Polski przez Wyspy Kanaryjskie i płyną wzdłuż Małych Antyli z południa na północ. Właśnie ukończyli trzynastogodzinny przelot z Antiguy. Załoga mieszana i młoda. Jak każda, kręci lekko nosami, że kapitan kazał im płynąć taki kawał non-stop, ale nie żałują gdzie ich przywiózł.

The Baths to maleńkie plażki otoczone bezładnie porozrzucanymi owalnymi kamieniami wielkości domków jednorodzinnych. Szczeliny, nisze, półki, mostki, tunele nad wodą i pod. W wodzie widoczność prawi nieograniczona i rozmaitość kolorowych ryb. Niektóre z nich, z papuzim dziobem, energicznie obskubują tym dziobem twardą powierzchnię korali. Chrobot wyrażnie słychać pod wodą. W tych zakamarkach można się zgubić. Na lądzie też.

Po pływaniu sesja zdjęciowa na skałkach i pod, we wszystkich legalnych pozycjach i kombinacjach. Po sesji exploracja lądowa. Na skraju zatoczki zanurzamy sie w labirynt skalny, który wiedzie wzdłuż brzegu. Czasem na wciągniętym brzuchu, czasem na czworakach lub po kolana w wodzie morskiej. Jest to park narodowy więc szlak jest częściowo oznakowany i ułatwiony. W trudniejszych miejscach są schodki i poręcze. Trochę się czuję jak na Szczelińcu w Górach Stołowych, z tą różnicą, że tu o rzut kamieniem mamy ocean. Postanowiliśmy z Krzysiem i Andrzejem na skróty dla nowych wrażeń i na pół godziny się zgubiliśmy. Po zdobyciu jednej z wyższych skałek horyzonty nam się wyrażnie poszerzyły. Gdzieś tam na dole słychać resztę naszego towarzystwa. Niby tuż-tuż ale nie ma jak zejść. W końcu przy pomocy klasycznej 'zapieraczki' przebyliśmy kilkumetrowy przesmyk nad kilkumetrowej głębokości szczeliną. Gdyby nie brak czasu zgubilibyśmy się z przyjemnością jeszcze kilka razy.

Przyzwoitość i kurtuazja wymaga aby w tak tłumnym sezonie zajmować bojkę w tym parku tylko na 3-4 godziny. Zostawanie tu na noc jest zupełnie zabronione. Wracamy zatem do Devil's Bay, na łódkę i spowrotem na Drake Channel. Po raz pierwszy w tym rejsie pada komenda 'stawiamy żagle'.

Współczesne łodzie czarterowe nastawione są na maksymalną wygodę i prostotę obsługi przez załogi niekoniecznie reprezentujące doświadczenie Teligi czy Baranowskiego. Pełna kontrola żagli dostępna jest z mostka. Fok się zwija na sztag, grota podnosimy elektrycznym pedałem w podłodze, a zrzucamy do kieszeni-fartucha zamocowanego na bomie. Nawet refować grota można bez ruszania się z kanapy sternika. Sterować można kołem sterowym lub guzikami komputera nawigacyjnego, który, jak mu się dobrze powie to będzie trzymał dowolnie wybrany kurs. W zaufaniu wam powiem, że komputer był krzynę nierozgarnięty. Gdy sam kapitan chciał raz kołem w lewo skręcić, durny komputer się zupenie nie zorientował z kim ma do czynienia i nawet na pół rumba (samba?) nie ustąpił. Dopiero trzeba było mu nacisnąć odpowiedni guzik żeby się zreflektował.

No więc postawiliśmy żagle. Całe sto metrów kwadratowych. Idziemy prawie w półwietrze, chyba z siedem węzłów z przechyłem zero. Naszym paniom się to tak spodobało (ten brak przechyłu), że postanowiły nam to uczcić drobnym lunchem na deku z różnymi przysmakami i jałowcową na deser. Po godzinnym chyba przelocie lądujemy w Trellis Bay na Beef Island. Znajdujemy bojkę kotwiczną i natychmiast przed nami pojawia się cieć na motorówce z propozycją za $25 (tak, amerykańskich). Jak nas już wcześniej uprzedzano na odprawie nawigacyjnej, na wodach nie należących do parków narodowych bojki kotwiczne są na ogół zakładane i utrzymywane przez lokalnych. Najczęściej przez nabrzeżną restaurację. I każą sobie za to płacić.


Nasz hotel ma kolejną drobną acz nękliwą awarię. Wysiadł wyłącznik pompy pod podłogą jednej z lewoburtowych łazienek i woda po prysznicu stoi po kostki. Wykonujemy telefon do bazy i po dwóch godzinach przybija motorówka z majstrem. Majster przywiózł ze sobą wyłącznik ale niewłaściwy więc musi jeszcze raz obrócić. Ale w końcu dopiął swego. Dobrze mieć świadomość, że ktoś tam nad nami czuwa i wystarczy pomodlić się przez chwilę do telefonu a przybędzie z pomocą.

Część załogi wyrusza dinghi na ląd po drobne zakupy. Dajemy im walkie-talkie, tak na wszelki wypadek. Zatoka jest dość spora, koło setki jachtów, jak też i kilka ledwie trzymających się na wodzie wraków. Niedaleko jej wschodniego krańca jest nawet jeden prawdziwy. Fragmenty rozpadającej się nadbudówki i burt sterczą nieprzystojnie nad wodą. Manewrując między jachtami na drugą strone można się zgubić. Pojechali. Nie ma ich przez dobre dwie godziny. Na sygnały nie odpowiadają. Porwani przez piratów czy też już zdążyli zakosztować lokalnego rumu? W końcu się zjawiają. Zatrzymała ich Matka Natura a potem towarzystwo. Jadąc na skróty nie zauważyli, że na środku zatoki głębokość spadła do kilkunastu centymetrów, i usiedli na kamieniach. Wstyd duży... W powrotnej drodze zawitali na kolejny jacht z polską banderką pod salingiem. Duży katamaran o nazwie 'Shanties' pod kapitanem Jackiem Reschke. Kapitan jest z Chicago ale pół roku spędza na BVI obwożąc płacącą klientelę. Przywitalne piwko i...zapomnieli, że mają walkie-talkie i mogą nam przekazać, że im się pobyt trochę przedłuża.

 

Nie była to zupełnie niespodziewana wizyta. Krzyś był w kontakcie z Jackiem przez jakiś czas przed wyjazdem z Kaliforni. Dogadali się w końcu, że będziemy się szukać na Trellis Bay. Pod wieczór Jacek przychodzi z wizytą na Millennium. Spędzamy kilka chwil przy piwie rozmawiając o biznesie czarterowania łodzi na BVI i innych duperelach.

Wieczorem nasza pierwsza wizyta w restauracji na lądzie (nie licząc bardziej 'ucywilizowanego' Road Town na początku tego turnusu). Ląd jest tu słowem dość umownym. Mała wysepka na środku zatoki, niewiele większa od samej restauracji. Nazwa lekko dwuznaczna - Last Resort. Wygląd zewnętrzny, jak się potem przekonaliśmy, dość typowy dla knajpek na wysepkach BVI. Nie budzi większego zaufania do tego co w środku. Wygląda trochę jak szopa sklepana z przypadkowych desek. Jest jakiś dach, nie ma zbyt wielu ścian. Otoczenie raczej zapuszczone ale lakieś takie swojskie. Pies się przechadza przed wejściem. Na czarnym fortepianie (na FORTEPIANIE!) śpi biały kot wielkości pumy. Proste meble, z tyłu bar.

Gdy ci się czas trochę dłuży w oczekiwaniu na obiad, możesz rozłożyć się obok na hamaku lub zagrać w kulki (bocce balls) na piaskowym torze. Dopiero gdy zamówione potrawy wjeżdżają na stół przekonujemy się czego to miejsce jest warte. Żarcie jest doskonałe. Każdy wziął coś innego i częstujemy się w koło z dużą satysfakcją stwierdzając, że co jedno to lepsze. To miłe rozczarowanie powtórzy się przy każdej następnej wizycie w tych nabrzeżnych szopkach. Niestety, jakość szła w parze z cenami.

Wracamy po ciemku na łódkę manewrując przy latarce między zakotwiczonymi łodziami. Młodzież, lekko rozochocona Painkiller'em (przedniej klasy tropikalna woda ognista) wyzywa starsze pokolenie na turniej pokerowy Hold'em na rufowych kanapach. Po północy trup ściele się gęsto w koło, a ja z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udaję się na spoczynek z kieszeniami wypchanymi dziesięcioma dolarami. Następnym razem będą wiedzieć z kim mają do czynienia!

W środku nocy budzi mnie deszcz. Przez otwarty luk mojej trumny pada mi prosto na twarz. Zamykam klapę z nadzieją, że zaraz zasnę. Do deszczu szybko dołączył się wzmagający wiatr i jacht zaczyna wydawać różne dźwięki. Cumy szorują o krawędź pokładu, fale zaczynają chlapać o burtę. Trumna wzmacnia to wewnęrznym rezonansem. Miarowe dzwonienie fału grota o aluminiowy maszt jest szczególnie irytujące. Słyszę jak kapitan krząta się po pokładzie składając nylonowe wiatrołapy ustawione nad lukami kajut i sprawdzając czy nam czegoś nie zwieje z pokładu. Zastanawiam się przez chwilę czy się nie wygrzebać i zobaczyć czy mu nie trzeba pomocy. Myśl o otwieraniu pokrywy luku w deszczu lejącym na moją koję powstrzymuje mnie od tego kroku. Da sobie radę - myślę z lekkim poczuciem winy. Po chwili dołączają błyskawice i grzmoty. Prawdziwa tropikalna burza. Dopiero po jakiejś godzinie wszystko się uspokaja. Tylko to dzwonienie fału o maszt...

Wtorek

Trellis Bay - Sandy Spit - Diamond Bay (Jost Van Dyke)

Solidne śniadanko i do roboty. Dzisiaj powinno być świetne żeglowanie. Przelot na Jost Van Dyke wzdłuż całego północnego brzegu Tortoli będzie najdłuższym w naszym rejsie i przy stałym wietrze na prawym baksztagu. Powoli przechodzimy na silniku dwustumetrowej szerokości gardłem pomiędzy Great Camanoe i małą wysepką na zachód od niej. Niby dość szeroko ale mapa pokazuje podwodne rafy wzdłuż obu brzegów. Kapitan przeżył już w swym życiu wejście na rafę (nie pod swoją komendą) i monituje sternika o jak najostrożniejszą jazdę.

Przechodzimy przesmyk i skręcamy w lewo na zachód. Grot w górę! Posuwamy jak mały samochodzik. Na samym grocie w baksztagu robimy osiem do dziesięciu węzłów. Foka też? - pytam Krzysia. Kapitan opiera się pokusie sprawdzenia ile można wycisnąć z tego kata i pozostajemy już aż do celu na samym grocie. A celujemy na drobną wysepkę na wschodnim krańcu Jost Van Dyke. Nazywa się Sandy Spit i jest rzeczywiście małym splunięciem na przestrzeniach oceanu. Mniejsza niż boisko piłkarskie sterczy tylko kilka metrów nad wodą, zarośnięta gąszczem niskich tropikanych krzaków i z dwoma palmami. Piaszczysta plaża otacza ją dookoła i stanowi większą część całej wyspy.

Kotwiczymy na zawietrznej. Wyspa wygląda tak kusząco, żę jest aż trzech ochotników by zobaczyć jak leży kotwica po drodze wpław na wyspę. Andrzej, Grześ i ja zakładamy płetwy i płyniemy jakieś sto pięćdziesiąt metrów do brzegu. Dno podobne jak na Salt Island. Po chwili reszta załogi ląduje w dinghi na piasku. Rozchodzimy się po pięknej plaży. Ani się obejrzałem a Elwirka gdzieś mi się zapodziała. Wybrała się w samotny spacer dookoła świata i po pięciu minutach jest już spowrotem. Tak jej się to podoba, że chce zrobić jeszcze jedno okrążenie. Zabieram się razem z nią. Po wschodniej stronie mamy przez chwilę wrażenie, że jesteśmy sami w tym raju. Tylko morze, plaża i my. "...z wysokiego brzegu wieczór mewy woła..." - przypomina się stara piosenka. Ale tylko przez chwilę. Z drugiego końca pojawia się Ela i Krzyś z Ewą. Tyle naszego bezludzia. Nic jednak nie zraża dzielnej Elwirki. Zanim wrócimy na łódkę zaliczy razem siedem okrążeń. Tłumaczy się, że dawno nie była w gym'ie i mięśnie i kondycja jej wiotczeje.


Południowy cypel wysepki ma ciekawy teren podwodny do obejrzenia. Jeszcze z godzinkę baraszkowania w wodzie i w drogę na nocleg w pobliskiej Diamond Bay.

Na obiad trafiamy jeszcze przed zmierzchem do Foxy's Taboo. Jedyna restauracja w zatoce. Jak więszość tych wyspiarskich knajpek, obsługuje głównie a czasem wyłącznie gości z wody. Tego wieczora jesteśmy w towarzystwie jeszcze jednej załogi, przy sąsiednim stole, która wita nas serdecznie i wdaje się drobne pogaduszki, między innymi i na temat tutejszego menu. Widocznie już tu coś pokosztowali. Jedna z dziewczyn wstaje od swojego stołu, bierze ze ściany tablicę z wypisanymi kredą smakołykami dnia i zastępując kelnera przynosi ją do naszego stołu trzymając przed sobą i zachwalając co na niej dobre. Przekomarzamy się przez jakiś czas. Foxy's znana jest z jakości swoich frutti di mare więc wkrótce wszyscy rzucają się na różne mięso wodne. Maia bez względu na lokalne waruki prawie zawsze opowiada się za krwawym stekiem. Mnie zaintrygował kurczak w truskawkach. Trafiłem w dziesiątkę, co przyznali nieliczni którym dałem uszczknąć dla spróbowania. Do tej pory się oblizuję na samą myśl.

Mam już dosyć mojej trumny. Przenoszę się do kokpitu. Zarówno kokpit jak i salon są dostosowane to rozłożenia dodatkowego spania. Oba stoły wypełniają przestrzeń między kanapami i mają w szafce zapasowe, krótsze nogi. Po wymianie nóg stół jest na poziomie siedzeń. Materac schowany w zadaszeniu kokpitu można położyć na stole. Ja zdecydowałem wyjąć stół zupełnie i spać na materacu na podłodze. Znacznie lepiej niż na poprzednim legowisku.

Środa

Diamond Bay - Sandy Cay - White Bay - Little Harbour (Jost Van Dyke)

Zanim zdążyliśmy spichcić śniadanko nasz człowiek-ryba wskoczył w slipy pławne i do wody. Po chwili wychodzi rozpromieniony. Pod brzeżnymi skałami wypatrzył taaaką płaszczkę. Nikt więcej już, ani przedtem ani potem, nie widział płaszczek w czasie rejsu.

Prujemy prosto na zdala widoczną Sandy Cay. Kilka razy większa od Sandy Spit jest również sporo wyższa ze skalistymi brzegami od wschodu. W środku prawdziwy tropikalny busz. Wyspa została zakupiona przez jednego z Rockefellerów jeszcze przed tamtą wojną. Miała być przerobiona na super ośrodek wczasowy, ale pono gdy nowy właściciel ją odwiedził, odezwał się w nim prawdziwy naturalista i zrezygnował z originalnego pomysłu, polecając jedynie aby zbudowano na niej okólny szlak dla pieszych turystów.

Zagłębiamy się powoli w dżunglę i pierwsze na co się natykamy to kolonia krabów-pustelików, które beztrosko spacerują sobie w poprzek naszej ścieżki i pod pobliskimi krzakami.
Biorę po jednym do ręki i przyglądamy się z bliska jak wysuwają się ze swojego tymczasowego domu i zaczynają spacerować po dłoniach lekko drapiąc ostrymi ciemno-czerwonymi łapkami. Pustelnikom ewolucja nie pomogła w wytworzeniu mocnego pancerza na grzbiecie ale dała im za to trochę więcej mózgu, który pozwala im używać slimacze muszle dla osłony własnego odwłoku. Pytanie tylko czy wymuszają ewakuację siłą fizyczną, czy też czekają aż się ślimak sam wyprowadzi, niecierpliwie oglądając się za siebie czy im ktoś nie zrobi koło tej miękkiej w końcu d... Ten sam numer się im powtarza za każdym razem jak nieco ta dupa podrośnie i trzeba szukać nowej zbroi.

Po drodze podziwiamy kilkumetrowe kaktusy właśnie kwitnące dużymi żółtymi kwiatami. Wkoło sporo różnorakiego ptactwa. Na wschodniej stronie przy pionowej ścianie skalnego urwiska, prawie na wyciągnięcie ręki szybują mewo-podobne morskie ptaki. Bez najmniejszego wysiłku utrzymują prawie niezmienioną pozycję przy skale. Rockefeller miał dobry pomysł.

Dzień szybko mija. Ruszamy spowrotem w kierunku Jost Van Dyke. Potrzebujemy dopełnić zbiorniki wodne (tak, tak, te prysznice) i pobliska zatoka Little Harbour ma stację z wodą. Jest nam po drodze do White Bay na następny nocleg. To ta, którą fotografowałem z samolotu. Znana z ładnej plaży i ciekawych raf na snorkling. Wchodzimy do Little Harbour ale nabrzeżne zbiorniki z wodą z jakiegoś powodu są zamknięte. Wypływamy bez wody, ale bogatsi o kilka pamiątkowych T-shirtów.


Wejście do White Bay jest dość skomplikowane. Zatoka jest zamknięta rafą i ma tylko dwa wąskie przejścia oznakowane bojkami po obu stronach. Przy bliższym nam wschodnim wejściu brakuje prawej, czerwonej bojki, wyrażnie obecnej na mapie. Na szczęście woda jest dość płaska i z dziobu dobrze widać zarys podwodnych raf. Niestety, podobnie jak na Cooper Island wszyskie bojki są już zajęte a kotwiczenie zabronione. Po raz drugi w tym rejsie musimy zmienić plany i szukać nowego miejsca na postój. Pamiętamy, ża w Little Harbour było kilka wolnych bojek. Zawracamy.

 

W Little Harbour ta sama rutyna. Bosakiem łapiemy linę z uchem zaczepioną do bojki. Cumowanie. Cieć w motorówce z zapytaniem o rogatkowe. Tym razem z dodatkową propozycją: jeśli zawitamy do ich restauracji na obiad odliczą nam bojkowe od rachunku. Odpowiadamy, że rozważymy.

Decydujemy się ponownie na obiad na lądzie. Miejsce nazywa się Harris' Place a jego właścicielka, czarna kobieta w średnim wieku i z dużym szczerbatym uśmiechem obsługuje nas przy stoliku z humorem i wigorem tłumacząc co z jej menu nam zrobi dobrze a co nie. Czujemy się trochę jak z wizytą u lubianej cioci. Andrzej przyniósł orzech kokosowy znaleziony na plaży na Salt Island.

Nasza gospodyni bierze go do kuchni i za chwile przynosi z dwoma nawierconymi dziurami, z plastikową rurką wsadzoną w każdą z nich. Pociąga przez jedną by sprawdzić czy mleczko kokosowe jest dobrej jakości, poczem, zadowolona z inspekcji, oddaje Andrzejowi jego owoc. Po wypiciu orzech zostaje fachowo rozłupany na pół i rutyna się powtarza - nasza gospodyni bierze łyżeczkę, oskrobuje część mlecznej wyściółki wewnętrznej kokosa i ponownie sprawdza jakość towaru. Z aprobatą kiwa głową i Andrzej może już zabrać się do wyskrobywania reszty.

 

Jak się dowiedzeliśmy, Harris' Place ma dość tragiczną historię. Na ścianie przy barze wywieszony jest smutny poemat o tym jak właściciel restauracji, który zajmował się również uprawą trzciny cukrowej, został zamordowany przez lokalnego konkurenta. Konkurent pono miał ochotę na cukier gospodarza Harrisa. Poemat podaje, że wszyscy w okolicy wiedzą kto popełnił zbrodnię ale nikt go nie może ruszyć bo jest za mocny. Córka gospodarza, a nasza gospodyni, postanowia przenieść się z Nowego Jorku do Diamond Bay i bez żadnego doświadczenia w biznesie przejąć restaurację po ojcu. Moim zdaniem robi znakomitą robotę.

Czwartek

Little Harbour - Soper's Hole (Tortola) - The Bight (Norman Island)

Wychodzimy z Little Harbour na krótki skok do Soper's Hole wokół stromego wschodniego cypla Tortoli. Mała zatoczka schowana za tym cyplem zwanym Steele Point była kiedyś bazą piracką. Obserwatorzy na cyplu dawali znać z wysokiego brzegu o przepływających statkach towarowych i pirackie korwety i szkunery na pełnej szybkości wypadały z ukrycia i robiły to co im pirackie sumienie nakazywało.

Dzisiaj jest to schludna, wręcz elegancka i dość urokliwa baza z portem jachtowym, drewnianą promenadą wzdłuż brzegu, sklepami, restauracjami i hotelem dla nie biednych turystów. Zachodzimy po wodę do zbiorników, a potem na drobne przekąski, napitki i zakupy. Dziewczyny się zmawiają aby umundurować całą załogę i po chwili wychodzą z torbami T-shirtów dla panów i zgrabnych bluzeczek dla pań. Wszystko w białym kolorze z czarną trupią czachą i piszczelami na plecach i napisem Pirate Pusser's Society.

Pusser's to dominująca tu firma detaliczna. A więc jesteśmy oficjalnie piratami. Idziemy to uczcić kolejką lub dwiema grogu (lub innego pirackiego trunku) na okrągłym tarasie Pussers' Landing, podziwiając z góry zacumowane jachty.

Soper's Hole jest bazą firmy Voyage wypożyczajacą katamarany. Większość zacumowanych jednostek to duże 50-cio i 58-mio stopowe luksusowe jednoski. Te ostatnie wypożyczane wyłącznie z dwuosobową załogą za ~$25k na tydzień (8-10 osób). Jest na co popatrzeć.


Zatankowaliśmy do pełna zbiorniki wody i żołądki, i wyruszamy na południe w kierunku na Norman Island znaną jako miejsce gdzie Robert Louis Stevenson umieścił akcję Wyspy Skarbów. Zobaczymy czy coś pirackiego tam jeszcze zostało do obejrzenia.

Maia, natchniona tradycją pirackich uczt i poezją unoszących nas żagli, postanawia na okazję wymyśleć nowy wypitek. Jest to kombinacja wódki, soku pomarańczowego i niebieskiego napoju o nazwie Hpnotiq. Skojarzyło jej się, że sok pomarańczowy to jak słońce, Hpnotiq to niebo a H2ó representuje świeży podmuch wiatru, poczem stosownie i zupełnie nie po piracku nazwała tę mieszankę: FlyingKite. I zupełnie nie po piracku serwowała ten trunek jedynie żeńskiemu klubowi załogi Millennium. Dla prawdziwych piratów, o dziwo, już nie starczyło.

Po wyjściu z zatoczki skręcamy na południowy zachód. Pasat się odkręcił i wieje nam dokładnie z tego kierunku. Decydujemy się na pierwszą w tym rejsie halsówkę. Jak wspomniałem Millennium dobrze chodzi pod wiatr. Dobrze, to znaczy płasko i dość sucho ale nie specjalnie ostro. 50-55 stopni do wiatru pozwala na trzymanie równo wypełnionych żagli, bez trzepotu i hałasu. Przegrywamy w tym względzie z dwoma jednokadłubowcami, które idą w dość sporym przechyle i ostrzej niż my. Za to zostawiamy w tyle inny kat, trochę mniejszy od nas.

Norman Island wygląda z góry trochę jak kawałek zielonego sera poobgryzany przez myszy. Pozostał z niego tylko zezwłok z ponad dwudziestoma półokrągłymi ugryzieniami-zatokami. Lądujemy w największej z nich, The Bight. Bez kłopotu znajdujemy bojkę.

Prawie natychmiast zwiedziała się o nas banda mew z czarnymi głowkami. Siadają na relingu i kole ratunkowym czegoś wyraźnie oczekując. Rzucam kawałek chleba. Oczywiście łapią od razu w locie. Robię mały experyment, wystawiam rękę z następnym kawałkiem ponad głową. Podfruwają całym stadem a najszybsza bierze zgrabnie chleb z pomiędzy palców. Pojawia się następny kawałek i kolejna mewa. Ustawiają się już w grupach jak samoloty do lądowania. Są znacznie szybsze niż ja próbując nadążyć z kolejnymi kawałkami chleba. Później Ela próbuje tego samego. (Znaczy podając chleb mewom a nie zabierając go z mojej ręki.) Lubią ją nie mniej niż mnie. Bawimy się tak przez jakiś czas. Zdecydowanie przyjazny rodzaj mew nie mający nic wspólnego z tymi z Hitchcocka, poza może wrastającą ich ilością. Nie czekamy na moment gdy przekroczą masę krytyczną i zawładnie nimi psychoza tłumu, i kończymy tę zabawę.

The Bight znana jest między innymi ze starego szkunera przerobionego na knajpę z dodanym drugim piętrem pokładu. Nazywa się William Thorton lub przez tubylców bardziej pieszczotliwie - Willy T. Willy T ma dość popularny bar, tylko dla dorosłych, i zabawową klientelę. Fama głosi, że damska klientela w różnym wieku ma zwyczaj witać podpływające łódki zniewalającym błyskiem spod uniesionej bluzeczki demonstrując co bozia dała lub chirurg usprawnił.

Naturalnie, jak jeden mąż wsiedliśmy do naszej dinghy i wolno objechaliśmy Willego T. Na obu pokładach było już sporo ludzi popijających różne trunki. Nie brakowało też godnych większej uwagi obiektów. Nie były jednak aż tak przyjazne jak się według legendy spodziewaliśmy. Nic zniewalającego nas tu nie spotkało. Widocznie jeszcze za wczesna pora. Lekko rozczarowani zawróciliśmy by zrobić obiadową rezerwację na stałym lądzie w miejscu o nazwie Pirates Beach.

Postanawiamy wybrać się na przechadzkę po górkach Norman Island z nadzieją, że natrafimy na pana pirata Long John Silver, i że może się nam uda wycisnąć z niego gdzie schował te skarby. Idziemy w siódemkę więc mamy niezłą przewagę liczebną. Na jachcie pozostają tylko małolaty. Po niedługiej wspinaczce leśną drogą jesteśmy na grani tego sera. A tu mała niespodzianka w dżungli - betonowe łądowisko dla helikopterów. Wygląda na to, że postęp techniczny piratom nie obcy. Kilkaset metrów poniżej drobne sylwetki jachtów na kotwicowisku. Wywołujemy małolaty przez walkie-talkie. Wychodzą na pokład dwie mrówki i rozglądają się dookoła. Ustawcie się plecami do słońca to nas zobaczycie. Machamy z wigorem na czternaście rąk. W końcu nas dostrzegają i odmachują leniwie.

Poza leśną drogą i lądowiskiem nie ma tu najmniejszego śladu cywilizacji. Droga wije się wzdłuż grzbietu wysepki skąd mamy niezakłócone widoki na kolejne bardzo malownicze zatoczki po jej obu stronach. W jednej stoi samotny jacht. Klasyczny widoczek pocztówkowy. Oczywiście wszyscy robimy mu z góry zdjęcie obiecując sobie jednocześnie, że następnym razem jak odwiedzimy Norman Island zrobimy to samo zamiast pchać się do tłocznej The Bight.

W pewnym momencie trafiamy na czarną krechę namalowaną w poprzek drogi. Po bliższych oględzinach okazuje się ona ciemno brązową chropowatą rurką grubości kciuka, przyklejoną do ubitej ziemi drogi.

Rurka schodzi z drogi, wspina się na sąsiednie drzewo, rozgałęzia się po jego konarach i wchodzi kilkoma odnogami do wielkiego jaja o takim samym kolorze, obejmującego rozwidlenie w pniu jakieś dwa metry nad ziemią.
Aha, termity. A to ich gniazdo, wielkości sporego telewizora. Z ciekawości rozłupuję palcem kawałek rurki na drodze. W środku maszerują w obu kierunkach mieszkańcy brązowego jaja. Jedne najwidoczniej z roboty a drugie na drugą szychtę. To, że zdecydowały się na ten tunel przez drogę i fakt, że zastaliśmy go w stanie nienaruszonym, daje nam do zrozumienia jak rzadko ludzka noga lub koło tu postaje.

Wydawało by się z powyższych opisów, że życie na jachcie w tropikach to niekończąca się sielanka. Kolorowo, ciepło i beztrosko. Tymczasem kłopot czai się za każdym zakrętem.


Wróciliśmy właśnie z obiadu i rozsiadamy się ociężale w kokpicie na kanapach. Aż tu nagle w ciemnościach przy lewej rufie plusk jakby wielki tuńczyk chciał się urwać z wędki rybaka. W chwilę potem coś dużego się drapie na pokład. Wcale nie tuńczyk. Kobieta. Pięknie wyjściowo ubrana, w ładnych pantofelkach, naszyjnik, branzoletka i cała mokra. W pierwszej chwili myślę: rusałka. Dopiero po chwili gdy rozgarnęła mokre włosy z twarzy, okazało się, że to moja Elwirka.

Chciała wypłukać sobie za rufą kubek po kawie. I nie wiadomo czy to Painkiller, czy śliski stopień, czy też upojność majowej nocy, spowodowała, że nie wiedząc kiedy, znalazła się po tamtej stronie suchego pokładu. Fakt, że trzymała się mocno swojego kubka (jak ten malarz pędzla, gdy mu drabina leciała) i być może dzięki temu wyszła szybciej niż wpadła. Nawet nie zdążyłem się przestraszyć. Skończyło się na szczęście tylko na dużym siniaku na nodze i zmienionej nieco fryzurze na styl: "jakby piorun w rabarbar strzelił".

Krzyś, nasz kapitan, nie chcąc być gorszy, następnego dnia wywinął równie imponującego kozła z dinghy do wody gdy przybijał do łódki. Tyle, że w nieporównanie bardziej pospolitym przyodziewku. Życie na jachcie potrafi być nieoczekiwanie ciekawe. Nawet na cumach. Nawet w tropikalnej idylli.

Piątek

The Bight - Pelican Cay and The Indians - Wrak RMS Rhone (Salt Island) - Deadman's Bay (Peter Island)



Jeszcze na długo przed wyjazdem na Karaiby Ewa nam rozpowiadała o szczególnym uroku nurkowania wokół tzw. Indians - grupy sterczących z wody skał w pobliżu Pelikan Island. Właśnie się tam dzisiaj wybieramy. W pobliżu Indians można stanąć tylko na bojkach a tych jak zwykle ograniczona ilość. Przewidujący kapitan karze nam wstać skoro świt by tam zdążyć. W piętnaście minut od wyjścia jesteśmy na miejscu. Stajemy na bojce na zawietrznej do skałek przy urwisku Pelikan Island. Nazwa nie wydaje się zmyślona. Na półkach skalnych gnieździ się sporo tego dużego ptactwa od czasu do czasu podrywając się niezgrabnie do lotu i kończąc precyzyjnym skokiem na główkę w pobliżu nas.

Zrobimy sobie bazę do snorkling na miniaturowej plaży wyłożonej okrągłymi białymi kamieniami. Zrzucam dinghy i zabieram większość towarzystwa ze stertą płetw i masek na te kamienie. Pod drodze objeżdzam łukiem kilka małych skałek wystających z wody. Wracam sam po Krzysia i Marka na Millennium pod dość już rześki wiatr. Na kilkanaście metrów przed rufą silnik się zakrztusił i zdechł. Krzyś stoi na deku i patrzy jak bezskutecznie szarpię się ze sznurkiem rozrusznika. Ani nie drgnie. Znaczy silnik. Lekki ponton prawie nie stawia oporu wodzie i wiatr zaczyna mnie dość szybko oddalać od łodzi. Biorę z dna dinghy dwa krótkie wiosła by dobić do łódki ale okazuje się, że jedno z nich nie ma dulki. Bączkować jednym też się nie da. Daję za wygraną i próbuję z wiatrem dotrzeć do kamiennej plaży, tylko o rzut kamieniem, gdzie reszta towarzystwa nieświadoma mojej sytuacji zakłada sprzęt przygotowując się do nurkowania.

Wiatr znosi coraz szybciej i jednym wiosełkiem niewiele mogę zrobić na prawie okrągłym pontonie. Płaskawe dno nie pomaga w utrzymaniu jedynie słusznego kierunku. Skojarzenie za spontaniczną sterownością gówna w przerębli nasuwa się brzydko na myśl. Plaża przesuwa się obok. Zaczynam szybko rozważać moje opcje. Na pełny ocean mnie nie zniesie. Jakieś trzy mile na zawietrznej mam St.John z Amerykańskich Wysp Dziewiczych. Ewentualnie tam bym wylądował. Ale bez żadnych papierów. Już widzę oczami wyobrażni jak Amerykanie mnie biorą za nieudokumentowanego i bez większych ceregieli wsadzają w jakąś wyspiarską ciupę bez prawa widzenia się z prawnikiem przez kilka lat.

Krzyś mógłby zapalić silnik, odcumować z pomocą Marka i próbować mnie gonić ale nie może przejść przesmykiem między Indians i wyspą, gdzie ja przepływałem, bo tu pełno raf. Musi objechać Indians. Kawałek drogi i czasu. Jest też opcja żebym wskoczył do wody i płynął w poprzek wiatru do plaży, ciągnąc za sobą dinghy. Lub puścić dinghy wolno i samemu płynąć. Lub...Rozważam to wszystko trochę w nerwach a trochę z ciekawością obserwatora z boku - 'co by było gdyby', walcząc jednocześnie z wiatrem i wodą. W ostatniej chwili udało mi się na tyle zbliżyć do brzegu by wyskoczyć na płytszą tu wodę i dociągnąć dinghy za sobą. Grześ, zorientowawszy się co jest grane, podchodzi by mi pomóc. Ufff...To było ciekawe...

Przy brzegu, po chwili odpoczynku i kilku minutach walki z silnikiem, ten ostatni się poddaje i bez problemu powraca do starej formy. Mogę pojechać odebrać resztę załogi z Millennium.

Zanurzamy się z Maią powoli w wodę przy kamienistej plaży. Postanawiamy popłynąć przez przesmyk do urwistych Indians. Dno bardzo niepłaskie. Trzeba trochę lawirować by nie zaczepić o skałki, czy rosnące na nich różnorakie i wyglądające bardzo delikatnie korale. Wpływamy pomiędzy dwa duże filary skalne. Przed nami dno zaczyna opadać dość stromo w dół. Po chwili światło jakby przygasło i wpłynęła na nas chmura...rybia. Miliony drobnych srebrnie pobłyskujących wielkości małego palca rybek. Jesteśmy otoczeni. Tylko czekamy jak ta masa, jak w dobrej kreskówce, zorganizuje się w wielką paszczę by nas... Zamarliśmy. I masa też. My ruch. Masa w przeciwną. I stoi. Macham ręką. Masa w pełnej harmonii odmachuje mi w drugą stronę. Próbuję dyrygować. Masa rytmicznie odpowiada. Interesująco się zapowiada. Może by im tak "Lot trzmiela" albo "Dziewiątą Symfonię"?

Widzę jak Mai buźka się śmieje mimo grubej rury w ustach. Płyniemy wolno do przodu. Po chwili masa rozdziela się przed nami na dwoje i prawie na wyciągnięcie ręki widzimy duży kaczy kuper i dwie łapy powoli pod nim wachlujące. Patrzymy na siebie z Maią i bez żadnego znaku jednocześnie przyspieszamy z rękami wyciągniętymi do przodu usiłując dosięgnąć ten kuper. Nagle przed kuprem chlaśnięcie w wodę wielkim dziobem i nasza 'kaczka' odbiwszy się dziobem i łapami wystartowała w powietrze. Podnosimy twarze ponad wodę. Oczywiście, pelikan. W wodzie wszystko wygląda trochę inaczej.

Chcemy zaliczyć jeszcze jedną dzisiaj atrakcję. Wrak stalowego transportowca Rhone który zatonął na skałach Salt Island półtora wieku temu. Zbieramy sprzęt i towarzystwo, i ruszamy. Znowu trzeba halsować. Idziemy długim halsem aż pod Tortolę. Po prawej burcie mamy zachodni cypel Salt Island. Tortola zbliża się coraz bardziej i zaraz trzeba się będzie przełożyć na lewy. Grześ steruje. Przyglądam się kursowi i wygląda na to, że trzeba będzie zrobić więcej niż jeden zwrot. Nawiązuje się drobna dyskusja. Damy radę jednym halsem czy nie. Pada zakład. O butelkę dobrego wina. Ja, że nie damy, a Grześ, Krzyś i Andrzej, że damy. Podchodzimy jak najbliżej Tortoli i zwrot. Sprawa staje się oczywista. Idziemy lewym halsem a cypel Salt Island wyraźnie leży na lewo od kursu, kilka mil przed nami. Krzyś z Andrzejem orientują się w swoim błędzie i przyznają mi rację. Wspaniałomyślnie zwalniam ich z przyjętego zakładu. Tylko Grześ upiera się przy swoim, że on tam dotrze tak jak planował, bez dodatkowej halsówki. Zaczynam ustalać z nim szczegóły znaczenia 'dobre wino'. Zgadzamy się, że powyżej dwudziestu dolarów powinno być fair.

Pozostaje mi tylko czekać. Pewna wygrana. Grześ zaciska zęby, każe bardziej wybrać żagle i zaczyna piłować pod wiatr. Żagle chlapią tylnymi likami, łódka prawie staje, Grześ lekko odpada. Nabieramy troszkę prędkości. Znowu ostrzenie, łopot, zwolnienie, i tak dookoła Wojtek. Dzioby łódki celują bliżej cypla ale wciąż trochę brakuje by cypel wszedł jej na kurs. No i powinniśmy też mieć znos z wiatrem na prawo. Piłowaliśmy cierpliwie ze dwie godziny. Nikt słowem nie pisnął. Fok się telepie. Męska sprawa. W końcu jakimś cudem Neptun pomógł Grzesiowi w jemu tylko znany sposób dotrzeć do bojek na cyplu z przyzwoitym zapasem wysokości. Rozglądam się wokoło czy Grześ mu przypadkiem nie rzucił na ofiarę którejś niewiasty, ale zliczam, że są wszystkie. I te bardziej niewinne, i te bardziej dojrzałe. A zatem cud, albo, co bardziej prawdopodobne, prąd pływowy wzdłuż Drake Channel. Grześ nam pęczniał z dumy przez następne dwa tygodnie. Jak go przypadkiem spotkacie to pewnie zauważycie, że jeszcze zupełnie to z niego nie wyszło.

Gdzieś po drodze na przedostatnim halsie zamknęliśmy naszą prawie tygodniową pętlę wokół Tortoli.

Rhone na swoje czasy był wyjątkowym statkiem. Prawie sto metrów długi. Jako pierwszy na świecie z mosiądzową śrubą. Jeden z dwóch statków określonych jako niezatapialne przez brytyjską Royal Navy. (Ten drugi to Titanic.) Przewoził towary z Europy do Zachodnich Indii. Ale też i pasażerów. Miał ponad 300 kabin, w tym większość luksusowych. Rozwijał szaloną na owe czasy szybkość czternastu węzłów przy pomocy maszyny parowej i żagli rozpiętych na dwóch masztach.

Panie powiedziały, że stare wraki ich nie interesują i wolą coś młodszego i lepiej wyglądającego. Bierzemy więc dinghy i w czysto męskiej obsadzie podpływamy ze sto piędziesiąt metrów do mniejszych bojek tuż przy wraku. Człowiek-ryba płynie wpław.

Zanurzamy twarze i płyniemy rozglądając się wokoło. Najpierw pojawia się rufa z wielkim sterem i śrubą. Ta jest najpłycej i najlepiej ją widać w świetle dnia. Kadłub opada szybko w dół na jakieś dwadzieścia kilka metrów. Właściwie pół kadłuba. Statek przełamał się na pół i druga połowa leżała gdzieś dalej i głębiej. Z pokładu i nadbudówek niewiele zostało w tym miejscu. Wielkie metalowe wręgi i poszycie przypominają szkielet dobrze poobgryzanego karpia świątecznego.

W pewnym momencie otacza mnie mnóstwo bąbli powietrza. Patrzę prosto w dół i dopiero teraz zauważam, że przy samym dnie wraku robi mu oględziny grupa sześciu płetwonurków. To oni generują bąble na które przypadkiem wpłynęłem. Wyglądają jak małe zabawki. Dopiero to mi uświadamia jak wielki jest ten wrak pod nami. Chciałbym tak jak oni podejść bliżej do tej leżącej bestii. Próbuję nawet zanurkować głębiej ale po jakichś trzech metrach nieskompensowane ciśnienie nieprzyjemnie daje znać o sobie w uszach i szybko wychodzę spowrotem na powierzchnię. Przyglądam się temu widokowi przez jakiś czas lekko dryfując wzdłuż wraku. Z boku natrafiam na złamany maszt z czymś co wygląda jak bocianie gniazdo. Potem coś jak resztki nadbudówek. Podejrzewam, że ci co przeżyli tę katastrofę, a było bardzo niewielu, darzyliby taki widok znacznie mniejszym zainteresowaniem.

Zbieramy manatki i w drogę na poszukiwanie kotwicowiska na nocleg. Lądujemy w Zatoce Nieboszczyka (Deadman's Bay) na pobliskiej Peter Island na ostatni nocleg naszej wyprawy. Jest sporo miejsca na rzucenie kotwicy. Dzielimy zatokę z paroma naprawdę eleganckimi jachtami. Marek rzuciwszy fachowym okiem artysty na dwa z nich, piękny czarno-biały kuter i biały katamaran, głośno zachwyca się nowoczesną, prawie futurystyczną linią nadbudówek. Chciałby podobne rzeczy sam projektować.

Zatoka znana jest z luksusowego ośrodka zbudowanego wzdłuż plaży. Podpływamy tam naszą dinghy i po chwili siadamy na wygodnych fotelach pod trzcinowym daszkiem. Wyglądamy imponująco. Cała załoga jakby na celebracjach wygranych regat - wszyscy w mundurowych białych koszulkach z trupią czachą, zakupionych w Soper's Hole. Ośrodek jest wyłącznie dla słono płacących gości ale nieczęstych przybyszy z morza też się grzecznie obsługuje.

Obserwujemy jak kelnerzy rozkładają na piasku przed nami samotny stolik z dwoma fotelikami. Obrusy, szampan w srebrnym pojemniku z lodem, elegancka porcelana, pochodnie wetknięte w piasek. Po chwili miejsca zajmuje młoda para. Jak się później dowiadujemy od kelnera - obchodzą tu swój miodowy miesiąc. Zamawiamy kolorowe tropikalne koktajle i przyglądamy się jak zachodzące słońce koloruje jachty na kotwicy. Niektórzy przenoszą się na hamaki rozwieszone między palmami na plaży. Dla lepszego widoku. Aaach, kończą się egzotyczne wakacje.

Sobota

Deadman's Bay - Road Town

Do jedenastej rano mamy zdać jacht. Przepływamy po raz ostatni Sir Francis Drake Channel i podchodzimy do portu. Kapitan, zgodnie z instrukcją, wywołuje kapitanat przez krótkofalówkę z zapytaniem o pozwolenie na wejście. W porcie spory bałagan. Wielu jak my chce zdać sprzęt w tym samym czasie. Kapitanat każe czekać. Pokręcimy się jeszcze przy główkach portu przez prawie półtorej godziny zanim pozwolą nam wejść. Kręcę raz w lewo a raz w prawo dookoła dużej boi wejściowej.

Jeszcze ostatni test dla sternika. Wejście na wyznaczone miejsce przy kei z wąskiego kanału jest pod kątem prostym do głównej kei, między boczną jej odnogą i innym jachtem. Miejsca jest dokładnie na szerokość katamarana plus grubość naszych odbojników wywieszonych na obu burtach. I trzeba wejść rufami. I tu się przydaje niezwykła manewrowość przy dwóch silnikach. Wchodzimy na zero tolerancji po obu burtach i na stopę między rufą a keją. Po chwili oddajemy cumy i schodzimy na ląd. Koniec wyprawy na HulaGula. Szkoda, że tak krótko. Kiedyś tu jeszcze wrócimy.

Witek M., Kalifornia, Październik, 2008

Zdjecia: Grześ, Krzyś,Witek i Maia

Mapka: Krzyś