Notatki Karaibskie, Lipiec 2010

(tekst i zdjęcia nadesłał Witek M.)

         Nie często zdarza mi się obudzić do zardzewiałego dźwięku piania koguta. Oczów nie rozślepiam mając nadzieję, że to jeden z filmów abstrakcyjnych, które co noc oglądam z fryzjerskiego miejsca w mojej głowie. Obracam się na drugi bok udając, że mnie tu nie ma. Znowu pieje. I jakby chlupocze. Czy koguty umieją pływać? Otwieram pół oka. Stoi przede mną, biało-szare, pierzaste na żółtych nogach. Błony między paluchami, duże to jak gęś acz przygląda mi się wcale nie półdurnym wzrokiem gęsi. Jest w nim ciekawość i sporo zadziornej agresywności. Budzę się na dobre podnosząc głowę z kanapowej poduszki. Tłusta mewa, mój poranny obserwator, podrywa się z relingu i powoli odlatuje w jedynie dla niej słusznym kierunku. Ki ch..? - zgrzebnie zapytuje mnie półśpiący umysł. Nie kojarzę jeszcze wystarczająco poprawnie by go zganić za wulgaryzm. (Oczywiście, żaden wyraz z wykropkowanym końcem nie wylęgł mi się w mózgu. Słowo objawiło się w swej pełnej, siermiężnej prostocie - ..uj.) Obracam się w pół biodra by rozeznać sytuację. Leżę na poduszkach z jachtowej kanapy rozłożonych na płasko na trampolinie łączącej kadłuby w przedniej części katamarana. A-chaa - tropiki... Stoimy na bojce przy jednej z Dziewiczych Wysp Jej Królewskiej korony brytyjskiej. Jest lato dwa tysiące dziesiątego i ja jestem na wakacjach. Całkiem przyzwoite przebudzenie.

         Trzy dni wcześniej opuściłem słoneczną Kalifornię drogą lotniczą by zakosztować znacznie bardziej wilgotnego klimatu cztery tysiące mil od domu. Jakie licho mnie tu zagnało?

* * *

         Nie minęło chwil kilka po zakończeniu tygodniowego rejsu po Brytyjskich Wyspach Dziewiczych (BVI) prawie dokładnie dwa lata temu, w czerwcu 2008, gdy zaczęliśmy snuć plany na powrót na tamte wody. Tym razem należałoby dać sobie więcej czasu by odwiedzić zakątki jeszcze niepoznane i przypomnieć sobie te, które szczególnie zapadły nam w pamięć na tej wycieczce.

         Tak się też i stało. Kapitan Krzyś, motor całego przedsięwzięcia załatwił już na rok naprzód rezerwację katamarana Lagoon410. Wczesna rezerwacja dała nam zniżkę dziesięciu procent. Krzyś ma też pożyteczną zaletę nieustępliwości w stosunku do instytucji, które w jego ocenie niedopełniają swoich obowiązków obsługi klienta. (Zaleta mało wykorzystywana w kontaktach z kapitanową.) Jego listowne handryczenie się z firmą wypożyczająca katamarany, zwaną Sunsail, o niedociągnięcia poprzedniego leasingu zdobyło nam dodatkową zniżkę na czterystadziesiątkę. W rezultacie, koszt dwutygodniowego wynajmu ośmioosobowej łodzi spadł do około jedenastu kafli czyli melonów, baniek, kół lub patyków. Dla niewtajemniczonych kafle do dolarów mają się jak 1 do 1000, w kupnie i sprzedaży.

         Nasz Lagoon410 nazywa sie tajemniczo: Batida. Jest o cztery stopy krótszy i o dwie węższy niż poprzedni, Lagoon 440. Napędza go 90 metrów kwadratowych żagli i dwa silniki dwudziestoośmiokonne. Pół miliona żywej lub podżyrowanej kasy pozwoli ci nabyć ten egzotyczny pojazd wodny w stanie nieużywanym.

         Załoga katamarana została skompletowana dość szybko acz uważnie, z zamysłem dobrania kontrastowych charakterów co by się wzajemnie dopełniały na dwutygodniowym rejsie. Jest nas w sumie z kapitanem osiem. Poza Krzysiem mamy Ewę, Grzegorza, Elwirę, Elę, Zbyszka, jeszcze jedną Elę, którą dla odróżnienia będziemy nazywać Ellą, oraz waszego, niżej podpisanego dziejopisa.

         Zgodnie z założeniem, dywersyfikacja zespołu jest znaczna choć może nie oczywista dla postronnego obserwatora. Kapitan, nie chcąc być posądzonym o brzydką dyskryminację płciową wybrał załogę jak ze spisu powszechnego ludności - połowa panów i połowa pań.

         Gorzej już było z doborem innych cech osobowych obwarowanych przez prawa konstytucyjne kilku przynajmniej krajów jako nie podlegających dyskryminacyjnym zakusom instytucji i indywidualnych obywateli. Tak więc cała załoga została skompletowana dość rasistowsko. Żadna twarz nie wychodziła poza kategorię zwaną bladą. Przynajmniej na początku rejsu.

         Żadnych młokosów. Grupa była średnio zdecydowanie dorosła, równo po pięćdziesiątce. Żadnych też reprezentantów niekonwencjonalnego wzrostu i objętości.

         Seksualne preferencje też wydawały się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, zdecydowanie niezdywersyfikowane. Jak Bozia przykazał, panowie wodzili okiem głównie za paniami a panie były preferencyjnie zorientowane na panów. Choć z tymi ostatnimi tak naprawdę nigdy nie wiadomo. Co by pośledni przechodzień pomyślał gdyby dwóch gentlemanów obejmowało się wpół patrząc sobie z uznaniem w oczy i zaśmiewając się szczerze w dowolnym temacie? Lub gdyby jeden drugiemu komentował jak mu leży bluzeczka do koloru oczu albo delikatnie gładził pukle włosów rozmówcy rozpływając się nad jego wspaniałym gustem w szamponach i fryzjerach? Naszym paniom przechodziły takie escesy zupełnie bezkarnie. Głębsza analiza psychologiczno-poznawcza z pewnością wywlekła by tu sporo ciekawych szczegółów na światło dzienne. Ale to temat na inną relację.

         Dała się również zauważyć wyraźna dyskryminacja narodowościowa. Ani śladu obcych kultur - wszyscy mówili rdzennym polskim bez śladów obcych naleciałości. Jak jeden używaliśmy dość klasycznego języka wywiezionego z Krainy Naszych Ojców kilkadziesiąt lat temu. Co prawda język to deczko stetryczały i daleko mu do nowoczesnej jego formy panującej w Ojczyźnie, gdzie Kaziu jest na topie, Krysia jest debestest a życie jest lajtowe i wszyscy są hepi. Czułem się nieco zacofany w koleżeńskich dyskusjach podczas niedawnego pobytu w barwnie rozwijającym się pępku Europy Środkowej.

         Nie mieliśmy na składzie załogantów ułomnych, jeśli nie liczyć moich słabowitych kolan i Elli uzależnienia od krzyżówek. Każdy członek załogi wypisał też w kwestionariuszu: wykształcenie wyższe - żadnego członkowstwa w klasie proletariacko-rolniczej. W profesjach też wręcz szokująca urawniłowka - spośród ośmiorga aż sześcioro zdecydowanie klasyfikowało się w grupie lekko nerdowatych inżynierów. Wszyscy też uprawiają mięsożerstwo, dziecioróbstwo i jeżdżą na nartach. Poglądy polityczne również dość ujednolicone, o charakterze, powiedzmy, europejskim.

         Jednym słowem, gdyby nam się dokładniej przyjrzała jakaś policja poprawności politycznej, rejs pewnie by się zakończył na samym jego początku. Tak, że niech to zostanie między nami bo licho nie śpi i jeszcze może nas zaciągnąć przed oblicze Majestatu Obyczajnego.

         Dla usprawiedliwienia dodajmy jednak, że nie było aż tak sztampowo i monotonnie jak powyższy zapis może sugerować. Co prawda wszystkie panie były na E i nosiły staniki poniżej D, ale już panowie zdecydowanie nie. Doliczyliśmy się też jednego utajnionego mańkuta i jednego, zupełnie jawnego, pół-łysego.

         Nie dajmy się jednak zmylić pozorom zewnętrzej powłoki i zapisów w życiorysie. Wewnątrz każde z nas było absolutną indywidualnością jakiej podobieńswa na Ziemi nie znajdziesz. Nie będę wam tu zdradzał co soczystszych szczegółów ale spójrzcie choć na moment na tę bogatą różnorakość. Była ona gwarantem niezłej rozrywki przez te dwa tygodnie. Tej oczekiwanej i tej mniej. Zaznaczam, że jakakolwiek zbieżność poniższych opisów z być może bliżej wam znanymi osobnikami może być zupełnie nieprzypadkowa.

         A więc mieliśmy:

- perfekcjonistkę i mistrzynię rebusów Mensy, dla której piątka z minusem za wykonane zadanie może spowodować wewnętrzne wydzielanie nietrywialnych ilości kortyzolu a może nawet i glutaminianu.

- prawdziwą mężczyznę - zwolennika mody męskiej, dobrej kuchni, koniaku, cygar, broni palnej, szybkich motocykli, luksusowych samochodów i posłusznych kobiet.

- romantyka lubiącego jednym halsem pójść za horyzont patrząc w zachodzące słońce; mistrza patelni i niedoścignionego barytona podprysznicowego.

- cichutką elegantkę szarych kolorów, żyjącą pasjami męża; właścicielkę zgrabnych nóg i równie dobrej ręki do sałatki marchewkowo-chrzanowej.

- koneserkę dżinu z tonikiem, tanich noweli i tropikalnych wysp, upajającą się bezdenną głębią morza pod stopami.

- orędowniczkę zdrowego rozsądku o zdecydowanie nierozsądnym stosunku do wody pławnej, przeciwnym do koleżanki powyżej; mieszankę artystycznej duszy z dyscypliną buchaltera.

- wytrawnego smakosza pierogów ruskich i liberalnej myśli, majsterklepkę z powołania i okazyjnego satyra z wyboru; takoż i Marszałka Polnego według testu Myers-Briggs'a,

oraz

- miłośnika wszystkiego co pod żaglami, człowieka z religijnym wręcz zacięciem do szczegółów, pacyfistyczną naturą i szczeniackim wyglądem czterdziestolatka.

Niedziela

         Przybyliśmy wszyscy w prawie tym samym czasie na małe lotnisko na Beef Island koło głównej wyspy archipelagu - Tortola. Obie wyspy łączy mały mostek nie dłuższy niż jakieś pięćdziesiąt metrów. Za chwilę jedziemy przezeń dużym vanem po brzegi wypełnionym nami i naszymi bagażami. Ewa niefortunnie usiadła na samym końcu i kilka wielkich waliz wisi nad jej głową grożąc jej przedterminowym zakończeniem wyprawy. Ruch na drodze jest lewostronny a samochód ma rozkład kontynentalny. To powoduje, że ja siedząc po prawej stronie kierowcy czuję się, żę wystaję niejako na środek tej wąskiej, krętej, górskiej drogi trochę bardziej niż bym chciał. Nasza pani za kierownicą jedzie jakby się nie spodziewała żadnego ruchu z przeciwka w to niedzielne popołudnie. Jest mi to tym bardziej odczuwalne gdy samochód bierze lewe zakręty ocierając się prawie o skały i ja widzę więcej tego co na mnie jedzie niż kierowca. Ale jakoś dotarliśmy rozganiając od czasu do czasu flegmatyczny drób domowy, przystając tylko gdy kierowca miała potrzebę porozmawiania ze znajomymi przechodniami.

         Na kilka dni przed wyjazdem z Kaliforni ktoś sprawdził pogodę na nadchodzący tydzień. Dzień w dzień deszcz przez siedem dni z rzędu. Wiadomość rozeszła się jak burza emailami po całej załodze. Niektórzy mając w pamięci co taka prognoza oznaczała na Mazurach popadli w stan głębokiego zwątpienia. Co my teraz zrobimy! Zmarnowane wakacje na które tyle czekaliśmy! Zmokniemy, zmarzniemy! Trzeba jakieś ciepłe ciuchy! Elwirka już mało nie wrzuciła ortalionów narciarskich do walizki ale się po jakimś czasie zorientawała, że zapowiadany kataklizm ma również w prognozie temperatury powyżej osiemdziesięciu Farenheita. Tak czy inaczej, część załogi nie dała sobie przetłumaczyć, że tropiki to nie Mazury, i jechała tym vanem z uczuciami lekko mieszanymi. Nie pomagał wcale widok sporych kałuż przy poboczach. Padało - głośno myślimy patrząc z nadzieją na naszą panią kierownicę, że zbagatelizuje sprawę. Całkiem nieźle - odpowiada ona nie zdając sobie sprawy, że to wcale nie pomaga nastrojom.

         Prawda jest taka, że deszcz będziemy przyjmować tu z przyjemnością. Prognoza przelotnych opadów oznacza zwykle koło piętnastu minut po południu i być może dodatkowe dziesięć koło piątej rano. Te ostatnie były lekko niewygodne gdy ktoś chciał spać na deku ale ogólnie pokład dostawał dobre zmycie soli z bryzgów morskich a gdy deszczyk był bardziej rzęsisty to i my wybiegaliśmy na pokład tak jak nas Bozia stworzył (plus koszulka przeciwsloneczna z golfem i gacie pławne po kolana) poddając się prysznicowi Matki Natury z nieoczekiwaną lubością.

         W przystani Sunsail nasza łódka już czeka przy kei przechodząc dokładny przegląd i pucowanie. Za trzy godziny będzie gotowa do odbioru. Idziemy coś zjeść i po chwili załoga zwala się na fotele i kanapy w przewiewnym holu restauracji zapadając w głęboką drzemkę po całonocnym locie w pozycji niewiele wygodniejszej od tej w jakiej się znalazł imć Zagłoba związany 'w kij' przez watażków Bohuna.
Koło piątej dostajemy łódź. Rozkładamy bagaże po zakamarkach kajut. Puste walizy i wory lądują w dwóch bakistach dziobowych, głębokich na chłopa z kawałkiem. Dobrze, że jest drabinka zejściowa do każdej z nich. Nasze panie po chwili wracają z wyprawy prowiantowej. Nakupiły zapasów na cztery-pięć dni. Będzie można się później doprowiantować w Soper's, na zachodnim końcu Tortoli, lub w Spanish Town na Virgin Gorda. Specjalne smakołyki, na które nie liczyliśmy w lokalnej gastronomii, przyjechały z nami w walizkach - ulubione sery i kawy, kabanosy i chałwa.



Batida wraz z kapitanem oczekują na załogę.

         Zapadniemy na noc na łódce przy kei. Przystań jachtowa Sunsail leży w głębokiej zatoce wśród wzgórz i żaden powiew wiatru tu nie dochodzi by odświeżyć parną atmosferę. Kończy się na tym, że część załogi zostaje na noc na deku. Zanim jednak wszyscy zasną Grzegorz rozdziela przydziałowe porcje grogu by dzielna załoga miała siłę i odwagę stawić czoła żywiołom następnych dni. Nasza wersja tego trunku została zapożyczona od tubylczych przybytków kulturalnych - owoc naszego pobytu sprzed dwóch lat. Poza alkoholową bazą rumu, dodatek soku ananasowego i słodzonego mleczka kokosowego, tudzież utartej gałki muszkatołowej tworzy napitek o dużo mówiącej nazwie 'painkiller' znany ze swej skuteczności w zwiększaniu odporności na tropiki. "Wynaleziony" w Soggy Bottom Bar na pobliskim Jost Van Dyke rozszedł się famą po całych Karaibach i daleko poza nie.

Poniedzialek

         Pierwszy dzień rejsu. Po drugim kogucie Elwira opuściła małżeńskie łoże by rozpocząć turnus jak przystało na dzielnych żeglarzy tropików. Zakasała rękawy i zanim się ktokolwiek zorientował na stole były ciepłe bagiełki i muffinki. Nasza reakcja była do przewidzenia. Bez żenady zażyczyliśmy sobie takie wyrafinowane traktowanie codziennie. Elwira przystała na to bez większego oporu i odtąd co rano pierwsza trafiała do kuchni by zapewnić hołocie pokładowej ciepłe pieczywko.

         Drugą stałą pozycją śniadaniową stała się owsianka. Zbyszek przywiózł jej całe wory. Patrzyliśmy na te otręby z dużą dozą rezerwy wychodząc z założenia, że nie jesteśmy w kategorii typowych zjadaczy tej potrawy i nie zniżymy się do poziomu niemowląt, bezzębnych staruszków i ciężko niedomagających.



Załoga na pokładzie w gotowości bojowej.

Zbyszek specjalnie nie namawiał tylko postawił gar na stole poczem wielką chochlą, jak murarz wapnem na cegłę, chlasnął sobie sporą porcję na talerz i zaczął celebrować. Poustawiał z boku różne słoiczki i pudełeczka z elementami uszlachetniającymi siermiężny charakter potrawy. W słoiczkach były suszone wiśnie, rodzynki, kilka rodzajów orzechów, różne syropy i polewy a nawet miód. Po chwili przaśność i szarość owsianki zamieniła się w kolorową formację o nowym kształcie i poważnie uświetnionym seksapilu. Z początku przyglądaliśmy sie Zbyszkowej kreacji z pewnym dystansem podjadając mu nieco uświetniacze. Zaczęliśmy się oblizywać ukradkiem w myślach, ale nie na długo starczyło silnej woli i po chwili nasze zadarte nosy opadły, wyniosłość zwiotczała i jak jeden wyszliśmy z opozycji.

         Koguty na BVI miały zdecydowanie relaksowe ustawienie wewnętrznych zegarków. Piały kiedy im się tylko chciało pogadać z zagrody do zagrody. Często na grubo przed świtem a czasem w upale dnia, w samym środku sjesty. Nie sądzę, że ktokolwiek na tych wyspach, a jest ten drób słyszalny prawie na każdej, ustawia sobie harmonogram dnia według piania tych małych krzykaczy.

         O dziewiątej odprawa dla kapitanów i ich pomocników. Dowiadujemy się gdzie wolno i co nie wolno, gdzie jest ciekawie i jakie są ograniczenia. Nie wolno pływać po nocy i wypływać poza BVI, wolno prawie wszytko inne. Dają nam telefon komórkowy z jednym dostępnym numerem - na bazę Sunsail. - Jak wam coś nawali dzwońcie.



Owsianka panazbyszkowa.

         Koło południa wyruszamy do Manchioneel Bay na Cooper Island. Przelot krótki a nieskomplikowany. Znajdujemy bez problemu bojkę cumowniczą, cumujemy, do dinghy i na brzeg. Dinghy jest bardzo dostępna na katamaranach. Zawieszona na dwóch żurawikach pomiędzy rufami łódki daje się zrzucić i podnieść w bardzo szybki i nieskomplikowany sposób. Tradycyjne łódki wymagają bardziej uciążliwego składania i znoszenia dinghy z przedniego pokładu. Ponieważ na BVI dinghy używa się często, załogi łódek jednokadłubowych miast szarpać się codziennie z tym ciężarem optują na ciągnięcie dinghy na długiej cumie za rufą podczas żeglowania od wyspy do wyspy co nie przydaje im uroku ani szybkości.

         W nabrzeżnej restauracji rozkładamy się na sofach przy plaży nasączając się czymżesz innym jak nie przedstawionym już czytelnikowi trunkiem tropików, painkillerem. Na pobliskiej pochyłej palmie zamocowano wskaźnik trzeźwości. Kółko od firanki przywiązane na końcu długiego sznurka. Drugi koniec gdzieś tam na górnych piętrach palmy. Odciągamy kółko na jakieś półtora metra od palmy i lekkim pchnięciem puszczamy je wolno (jak baca swoją babę z Giewontu). Kółko leci w kierunku haczyka wbitego w palmę. Jak się zahaczy to znaczy że jesteśmy niedopici. Ela w dwóch rzutach trafia na hak. Musimy nad nią trochę popracować. Kapitanowi zajmuje to dziesięć prób. Znaczy właściwie nasączony. Dwa painkillery zrobiły swoje.

         Bar ma tu ciekawą wersję tak zwanej happy hour. Drinki są za pół ceny ale trzeba kupić dwa. Po dwóch, spróbowałem rzutów lotkami do tarczy. Jedna z nich precyzyjnie wcelowala w daszek, dobrze powyżej tarczy. Szybko zrezygnowalem z dalszych testów trzeźwości.

         Sympatyczna kelnerka podchodzi z niewymuszonym uśmiechem, "you must be Polish" oświadcza bez cienia wahania. Okazuje się, że miała w przeszłości kontakt z naszym narodem pracując na statkach pasażerskich typu cruise i z tego kontaktu poza ogólnym osłuchaniem się z językiem ostało jej się jedno słowo, oczywiscie to które najczęściej słyszała: kurwa. Wytłumaczono jej, że jego angielskim odpowiednikiem jest 'żona'. Inwencja rodaków pozostaje szeroka i nieograniczona. W ramach zbliżenia bratnich narodów nie prostowaliśmy tej edukacji.

Wtorek

         Spodziewając sią tłoku przy bojkach na The Baths startujemy skoro świt o siódmej na silniku. Kalkulacja nas nie zawiodła, jako że gdy przybywamy koło ósmej większość bojek jest już zajęta. Podejrzewamy tu działalność czysto kryminalną. Zawodnicy zapewne przybyli na bojki wieczorem i pozostali na noc by zagwarantować sobie miejsce - rzecz zupełnie verboten w tym parku narodowym.

          Żółta flaga na brzegu ostrzega przed falą i rzeczywiście huśta trochę nieprzyjemnie. Na Baths, jak być może pamiętacie z poprzednich opowieści, można z przyjemnościa zagubić sie w nad- i podwodnych labiryntach skalnych. Między skałami Grzegorz przyjmuje szereg bohaterskich pozycji w arcytrudnych zakamarkach skalnych by mu obfotografować nową koszulkę pływacką z napisem O'Neill. Docieramy szlakiem drabinek i sznurowych poręczy do szałasu piwnego w środku nabrzeżnej dżungli. Jest piwo i koka a nie ma, o zgrozo, zimnej herbaty. Na sznurku przed szałasem wiszą wielkie plażowe ręczniki na sprzedaż. Męskie oczy zwróciły się ku szczególnie atrakcyjnemu wzorowi pełnowymiarowej piersiastej syreny z jaskrawo zielonym ogonem. Krzyś dopadł ją pierwszy. Wziął do ręki, pomacał, znowu pomacał i już trudno mu się było rozstać. Jakość obiektu była powyżej oczekiwań i Krzyś był gotowy to nabycia drogą kupna ale syrenka nie była z tych tanich. Przy aprobującym skinieniu Ewy Krzyś z westchnieniem zrezygnowal z atrakcyjnej pamiątki z tropików. Przeliczyłem syrenkę na kubki painkillera i mimo atrakcyjnego ogona też mi wyszło nieekonomicznie.

         Po południu odpływamy na żaglach na północny koniec Virgin Gorda. Jest tam zatoka Gorda Sound, najlepiej osłonięte kotwicowisko na BVI. Sunsail pono używa jej na przechowywanie swoich jachtów podczas huraganów. Zakręcamy w prawo dookoła boi sygnałowej na północ od małej Mosquito Island. Po lewej w odległości koło półtorej mili niepozorna wyspa Necker. Jeszcze trzydzieści kilka lat temu była niezamieszkana. Pod koniec lat siedemdziesiątych zakupił ją znany łowca przygód, założyciel Vigin Group (linie lotnicze, nagrania płytowe, etc.) miliarder brytyjski, Sir Richard Branson. Warunkiem zakupu było ucywilizowanie (development) wyspy w określonym czasie. Branson tak też zrobił. Na siedemdziesięciu kilku akrach zbudował super letnisko na dwadzieścia osiem osób. Za jedyne $53,000 można mieć całą wyspę dla siebie na dwadzieścia cztery godziny dekadencji.

         Założyciel Googla, Larry Page wyprawił tam sobie ślub trzy lata temu ale ponad 600 gości musiało oczywiście zadowolić się hotelami na sąsiedniej Gordzie. Ciekawostką jest tu fakt, że i ty możesz użyć części tego luksusu i to za darmo. Według prawa BVI, plaże do poziomu najwyższej wody pływowej należą do korony (państwa) co oznacza, że zwykły zjadacz chleba może spokojnie wylądować Bransonowi pod nosem na plaży i wykopać sobie grajdołek (młodsi czytelnicy mogą tu nie pamiętać co to grajdołek ale to może już innym razem...). Bramkarze wyspy podobno robią jakieś wstręty takim wizytom ale tak naprawdę niewiele tu mogą w obliczu prawa Jej Królewskiej Mości.



Batida wśród głazów The Baths.

         Wejście do Gorda Sound jest szerokie jak ujście Amazonki ale tylko dla kajaków. My, żaglowiec, musimy się wcisnać w wąski kanał wyznaczony bojkami. Po przejsciu przez gardło prujemy na lewo do wyspy-restauracji pod tytułem Saba Rock. W restauracji jak przystało na prawdziwych wilków morskich zaczynamy od czegoś na rumie. Jest późne popołudnie więc drinki za pół ceny, jak już zdążyliśmy się przyzwyczaić, w ramach happy hour. Dwa painkillery za okolo $4 przyciąga naszą żeglarską uwagę. Racuchy z conch'y z pikantnymi sosami świetnie komplementują słodkawy trunek.

         Budynek restauracji otoczony jest ładnym ogródkiem od nawietrznej, oferuje leżaki i hamaki rozwieszone na bryzie jako przeciwwaga bardziej dusznej jadalni po stronie zawietrznej. Oczywiscie, jak wszędzie na tym akwenie, jadalnia nie ma ścian. Od dinghy to stolika mamy cztery kroki. Po drodze trzeba jeszcze przesmyknąć się pod okiem po zęby uzbrojonego pirata. Panie bez cienia lęku patrzą mu w drewnianą twarz i każą sie z nim obfotografować.



Relaks na zapleczu restauracji Saba Rock.

         Tak zwany seafood jest tu nie tylko serwowany na talerzu ale można go sobie równiż pooglądać w dość sporym zbiorniku na deku przy restauracji. Na wystawie - szarozielone mureny, kraby i inne stworzenia. Właśnie obsługa restauracji dotucza to towarzystwo okrawkami rybnymi z kuchni jak prosiaki przed świętami. Tyle, że tenże seafood jest to tylko dla ozdoby a nie na talerz, jak się zapewne domyśliliście.

         Druga połowa dużego kubła tychże odpadków wędruje do grupy opasłych i długich na conajmniej metr i dość żarłocznych tarponów. W przeciwieństwie do poprzedniej grupy, te odpowiadają z wolnej stopy, pływając spokojnie ciasnymi pętlami przy drewnianym pomoście o krok od akwarium. Wiedzą najwyraźniej, że żarcie przybędzie bez opóźnienia. Poza rozmiarem nie znajdziesz w ich wyglądzie nic niezwykłego dopóki nie otworzą gęby by złapać kolejny ochłap rzucany im przez kuchcika. Twarz mają lekko spiczastą jak nieprzymierzając karp świąteczny ale otwór gębowy jest znacznie wyżej niż u karpia, gdzieś pomiędzy jego początkiem a oczami. Wygląda to dość nienaturalnie, jakby ktoś im dla kawału naciął nos pod kątem lekko do przodu.

          Ekscesy kulinarne nie były jedyną atrakcją tego miejsca. Postój na bojce przez noc (płatny) i obiad zapewniały nam darmową wodę do zbiorników katamarana i lód do lodówki. Na samą wieść o takiej okazji brać żeglarska rzuciła się do pryszniców jachtowych. W lekkiej bryzie poobiedniego wieczoru snuły sie w kokpicie świeże zapachy szamponów i deodorantów. Choć oszczędności drobne, wszyscy czuliśmy się w obowiązku pełnego skorzystania z tego co za darmo.

         Grzegorz, pamiętając doświadczenia sprzed dwóch lat, wykół na pamięć przepisy na painkillera i pinacoladę i serwował nam je ze swadą i nonszalancją zawodowego barmana. Ale tak jak pierwsza seria tychże przekroczyła poprzedniego wieczoru nasze najśmielsze oczekiwania, tak tym razem jakość trunku zawiodła. Zmieszany barman powrócił do baru by sprawdzić składniki i rzeczywiście, rum który nam jeszcze wczoraj tak dobrze slużył był się skończył, a dzisiejszy zamiast tradycyjnej notki na etykietce zapewniającej 70% alkoholu, miał tylko 43%. Pomyłka została szybko podlana wzmacniaczem i obfitymi przeprosinami barmana.

         Jedynie Ella nie była zawiedzona nieścisłością receptury. Ściśle przestrzegana dieta nakazywała jej zastępować wszelkie drinki, od tropikalnych koktajlów do niepełnotłustego mleka czymś mniej kalorycznym. Po dłuższych obliczeniach skonstatowała, że z energetycznego punktu widzenia najlepiej jej posłuży tonik. A że czuła się bardzo wakacyjnie doszła do wniosku, że okrasi go nieco dżinem. Nie musieliśmy jej już za bardzo namawiać żeby dorzuciła do kompletu i lemonkę. Od tej pory już się nie rozstawali.

Środa

         Dzisiaj Dogs, grupa trzech wysp znanych z dobrych terenów do nurkowania i zachęcająca również dla nurków powierzchniwych, czyli nas wszystkich z fajkami w zębach.

         Nie bez przygód nabieramy rano pełne zbiorniki wody. Dwie proste pomyłki przy cumach i na sterze, i bylibyśmy staranowali pomost. Skończyło się na strachu i krótkim instruktażu na dywaniku u kapitana.

         Zbyszek probuje od rana załatwić sesję nurkowania dla siebie i Elli na Dogs z serwisem Bitter End Resort, ale klub ma już wiekszość dnia zajętą. Spróbujemy później w innym miejscu.

         Przelot z Gorda Sound na Grand Dog jest szybki i przyjemny. Robimy 7-8 węzłów w półwietrze zostawiając kilka innych łodzi w kilwaterze. Na miejscu lekkie rozczarowanie. Wiatr mamy wyjątkowo, jak na strefe pasatów, od zachodu i rozkołys utrudnia załadowanie dinghy pasażerami. To ci co chcą na plażę. Mały spłachetek białego piasku widoczny jest w odległości około dwustu metrów na skos od bojek cumowniczych. Biorę dziewczyny na dinghy i dzielnie prujemy na plażę. Widze brązowe przed nami, więc rafa, ale dinghy jest płytkie - Niet problema, zgadza się? Nie wkalkulowałem fali. W pewnym momencie dolinka między falami okazała się za płytka i...przyszorowaliśmy deczko. Paniom natychmiast przestała się plaża podobać i zawróciliśmy na nasz statek. Snorkling bezpośrednio z rufy był bardzo zgodliwy.

         Zanim wyruszyliśmy na wyprawę, Zbyszek zaoferował się zostać naszym kwatermistrzem białka żywego. Zakupił na ten cel kołowrotek na rekiny, kilometry linki do holowania tychże rekinów oraz innego sushi, i przynętę. Gdybyscie nie wiedzieli jak wygląda przynęta na dużą rybę to wam powiem: też duża. Drewniano-metalowa wielkości małego wałka do ciasta z wielkim hakiem na końcu. Żadnych ozdóbek na zmylenie przeciwnika, żadnych świecidełek i kolorowych farfocli. Oczywiście, żadnych deserów zachęcających Zbyszek nie nadziewał na ten podstęp. Zwykły, chamski wałek z dużym hakiem. I już. Ryba niech już sama kombinuje czy takie zaproszenie na nasza kolację jej odpowiada.

         Połów wygląda dość nieskomplikowanie. Bierze się imadło lub inne urządzenie zakleszczajace, przykręca się nim kołowrotek gdzieś na rufie i w czasie pływania wyrzuca się przynętę za burtę.

         I poszło właśnie o to rybactwo. W podejściu z Dogs do Savanna Bay na Virgin Gorda przynęta płynęła sobie stylem dowolnym ze dwieście metrów za łódką wabiąc na lewo i prawo swym prostym jeśli nie wątpliwym wdziękiem. Przenęta pływa świetnie ale szybko. Gdy musi zwolnić to tonie. Tak też się i stało. Cała załoga włącznie z naszym rybakiem zajęła się wypatrywaniem raf przy wąskim i nieoznaczonym wejściu do urokliwej zatoki Savanna. Oczywiście, pochłaniając naszą uwagę sprawami życia i śmierci na śmierć zapomnieliśmy o przynęcie. Zwolniliśmy, a ta jak już wspomniałem, prosto na dno. Nagle słyszymy głośny gwizd rozwijanej żyłki. Ryba! Zbychu natychmiast się zorientował - żadna ryba, przynęta spotkała się z koralem i dalej nie popłynie. Manewry przy kotwicowaniu trochę pogorszyły zawikłaną sytuację, żyłka wkręciła się w śrubę i już jej naturalna gibkość i prostolinijność nie powróciła po tym incydencie. Zbychu mocował się z nią przez nastepną godzinę mrucząc coś pod nosem na temat uzdolnień sternika, poczem podjął męską decyzję o amputacji ponad stu metrów i szplajsowania pozostalych kawałków przy pomocy wyspecjalizowanej aparatury. Podsłuchałem, ze mamrotal przy tym z żalem, że już nie będzie dobra na tak dużą rybę jak wcześniej planował.

         Choć nas wcześniej przestrzegano, że wejście do Savanna nie jest trywialne (locje ostrzegają by wchodzić tylko przy dobrym świetle) wpłynęliśmy z lekkimi nerwami ale bez problemów. Kapitanowa w trosce o nasze zdrowie radziła Krzysiowi by zarzucił ten pomysł zdecydowanie, aleśmy ją przekonali że nie taki diabeł skalisty na jakiego wygląda. Krzyś oczywiście nic nie skomentował wprost, ale na boku wspomniał coś o znanym prawie natury, że jak człowiek nie spróbuje trudniejszych sytuacji to się ich nie naumie. I rzeczywiście, poza opłakaną sytuacją rybacką nic się już więcej mrożącego krew w żyłach nie zdarzyło.

         Pobieżny rachunek zapasów w kuchni wykazał, że są wyraźne braki w wodzie do picia. Oczywiście mieliśmy pełne zbiorniki słodkiej wody, ale delikatne podniebienia naszych szczurów lądowych domagały się wody z plastikowych butli, nalewanej zapewne z podobnego kurka jak ta w naszych zbiornikach, tyle, że za słoną cenę nieodbiegającą od ceny mleka - płynu nad którym pospolita krasula musi spędzić wiele godzin chodząc po łące, omijając własne i koleżanek placki, a potem pracowicie przeżuwając po kilkakroć kilogramy trawy, a pracowita mleczarka oddoić z czterech wylotów pod spodem tejże krasuli o porannej porze, by to że mleczko było przelane do baniek, odwiezione do punktu skupu, przelane do podobnych do tych na wodę plastikowych butli i postawionych na półkę sklepową koło galonówek z kranówką.



Pustkowie plaży Savannah Bay.

         Kilka galonów tegoż H2O zakupionego na Tortoli rozeszło się szybciej niż oczekiwaliśmy i należałoby to uzupełnić. Z pokładu słychać było, że za plażą jest droga i czasem nawet było widać jakąś przejeżdżającą ciężarówkę. Elwira i Grzegorz zgłosili się na ochotnika, że pójdą na piechotę to odległego o jakieś dwie mile Spanish Town. Wdrapali się krótką ścieżką na grzbiet wyspy i po asfalcie do miasteczka. Poza nimi, jedynymi którym wpadło do głowy by chodzić na piechotę wzdłóż drogi w samo południe były kozy, których spore oddziały podgryzały tu i ówdzie tropikalną roślinność pobekując z lekka.

         Zziajani dotarli do jakiegoś ośrodka pracowniczych wczasów wypoczynkowych poczem jak paniska kazali ośrodkowemu consierge zamówić...taksówkę! Jakby byli w San Francisco czy innej metropolii. Okazało się jednak, że rzeczywiście, nawet na tak małej wyspie są taksówki i wkrótce jedna z nich obiecała podjechać. Oczekując na transport, Elwirka zdążyła nawet wśliznąć się do łaźni resortowej gdzie pożyczyła sobie płaszcz kąpielowy, pachnidła i zażyła odświeżający prysznic. Dziwię się, że jej się jeszcze chciało po tym wracać na łódkę.

          Pan taksówkarz dotrzymał słowa, dojechał i obwiózł po lokalnych sklepikach. Kwatermistrzostwo zakupili hektolitry wody w plastykowych bukłakach, świeże ananasy (pyszne) i inne atrakcje kulinarne. Zajechali taksą drogą na wysokość łódki i po chwili odbieraliśmy z dinghy linię życia na następne kilka dni.

          Pierwszy postój z własnym pichceniem obiadu. Kapitanowa powtórzyła numer z poprzedniej wyprawy i wszyscy się oblizywaliśmy jak po uczcie na Saba Rock. Szczegółów wam nie zdradzę, podam tylko, że receptura użyła dużej ilości spamu i magicznych zaklęć Ewy.

         Po obiedzie luźne Polaków rozmowy na tematy dowolne, podlewane painkillerem. Gwiazdy wyszły na bezksiężycowe niebo a muzyka z iPad'a koiła sterane dusze żeglarskie. Gdy Samba PaTi poszła w eter Ewira z Ewą jak na komendę objęły dwie kolumienki wspierające zadaszenie kokpitu, każda na swojej burcie, i zaczęły z nieoczekiwaną gracją praktykować tańce na rurze. Po chwili Ela też nabrała odwagi i przyłączyła się do gimnastyki. Ella nie chcąc zostawić swojej płynnej diety bez opieki pozostała wraz z męską załogą w pozycji luźno-siedzącej podziwiając wraz z nami lekko amatorskie acz barczo wdzięczne pląsy. Przy skąpym świetle gwiazd wspomaganym naszą wyobraźnią wrażenie estetyczne było na tyle przekonywujące, że Krzyś po krótkim przyglądaniu się stwierdził z rozmarzeniem, że następnym razem wynajmie tylko taką łódkę, która będzie miała cztery kolumny wspierające, a nie tylko dwie.

         Tuż przed pójściem spać rzucamy okiem na czarną toń wokół łódki nie spodziewając się bynajmniej niczego nadzwyczajnego. Nagle ktoś krzyknął z burty, że jesteśmy otoczeni. Kilkadziesiąt niebiesko-zielonych "oczu" wielkości pięści wolno cyrkulowało wokół naszego statku złowieszczo łypiąc od czasu do czasu. Wydają się być tuż pod powierzchnią i kto wie, lada moment długie muskularne macki mogą pojawić się na zrębie pokładu. Mocny snop światła latarki nic nie wyjaśnił poza tym, że oka przy świetle natychmiast się wyłączały. Podejrzenia padały na squids ale bez przekonania. (Squids wymawia się znacznie łatwiej niż kałamarnice, choć je się tak samo, więc pozostaniemy przy łatwiźnie.) Następnego dnia rano Zbyszek widział całe ich stado o sto metrów od łódki, na płytkich wodach wsród rafy koralowej - coś czego nie udało mu się zobaczyć przez wiele lat nurkowania. Tyle że te miały jednak stosunkowo mniejsze oczy niż zjawisko z ostatniej nocy. Przyglądali się sobie z dużym zainteresowaniem przez dobrych kilkanaście minut. Squidy nie tylko nie oblały go atramentem a nawet wydawały się zainteresowane bezmackowym stworem, który, mimo że sporo większy od każdej z nich, w ogóle ich nie onieśmielał.

          Ella, doktor naszej wyprawy, zdecydowala sie podjąć tego obowiązku bardzo serio. Przygotowała walizę pierwszej pomocy której niejedna przychodnia lekarska by się nie powstydziła. Od tabletek na ból głowy i maści na czyraki do zestawu operacyjnego ze skalpelami, kroplówką, sprzętem to prucia i szycia, i chemią do uziemiania klienta. Całe to ambulatorium było dostępne dla nas za darmo jak w socjaliźmie nieokrzesanej Europy Zachodniej czy Japonii. A lekarz przyjmował o każdej porze dnia i nocy, i zawsze w bardzo dobrym humorze.

          Czuliśmy się w pełni zabezpieczeni, gotowi ryzykować nasze zdrowie i życie znacznie agresywniej niż mielibyśmy odwagę bez obecności naszej Elli. By zapewnić nieprzekonanych, że przygotowanie ambulatoryjne jest na wskroś profesjonalne, Ella już następnego dnia mocno zacięła się nożem kuchennym w kciuk by poczem bezbłędnie zademonstrować septyczne zakładanie opatrunku. Tylko nieliczni utrzymywali, że rana była czysto przypadkowa.

Czwartek

         Plan na dzień zakłada duże lenistwo plażowo-wodne do wczesnego popołudnia. Ponad kilometr pięknej plaży i przyleglych raf jest do naszej wyłącznej dyspozycji. Ani jednej żywej duszy. Lenistwo i wylegawstwo rozlazło się po załodze bez ograniczeń. Przegląd przypadkowych zdjęć zrobionych w tym czasie przywołuje pamięć o najróżniejszych formach tej degrengolady - jakieś męskie ciało drzemie w dinghy, damskie opala się bezwstydnie pod baldachimem z trzciny, grupa siedząca w kółko na dnie po szyję w wodzie udająca koralowce, czytelniczka stojąca po pas, zafascynowana najnowszą powieścią Larssona, kolorowe fajki krążące chaotycznie po gładkiej tafli wody... Siedzimy tam do drugiej po południu.



Lektura Larssona koi nerwy steranej załogi.

         Wychodzimy między rafami na silniku i za chwilę robimy na żaglach koło siedmiu węzłów na kursie do małej wysepki Marina Cay. Nie pierwsza to wyspa-restauracja na naszym kursie. Wszystkie jak na razie prezentują nam doskonały jadłospis ale i dość słone ceny jak wszędzie na Karaibach. Wąska, trochę koślawa wybetonowana ścieżka prowadzi na szczyt górki, którą jest cała wyspa, a na szczycie biała altanka z widokiem na wyspiarski świat BVI. Nie odmawiamy sobie okazji na pamiątkowe zdjęcia parami w amorowych objęciach w obramowaniu białego łuku i pejzażu poza nim. Mniej zachwycający był obiad. Restauracja całkiem urokliwa, ale mięsa i ryby przesmażone. Chyba nasze jedyne kulinarne rozczarowanie na Wyspach.



Koniec świata w Marina Cay.

Piątek

          Dzisiaj powtarzamy odcinek z wyprawy sprzed dwóch lat - wzdłóż północnego wybrzeża Tortoli na zachód, do Sandy Spit, wysepki z jedną wiekszą palmą i kępką chaszczy. Każdy po kolei pojedyńczo i w grupkach wybiera się w "podróż dookoła świata" po piaszczystej plaży, która to podróż trwa of pięciu do dziesięciu minut. Robimy to spontanicznie o różnej porze kilkugodzinnego postoju ale z jakiegoś powodu każda "wycieczka" odbywa sie w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Siła Coriolisa? Gdybyśmy byli na południowej półkuli spacery szły by zapewne w odwrotnym kierunku. Jak z tą wodą spuszczaną z wanny.

          Wytrawnym żeglarzom kruzingowym nie muszę przypominać, ze wielodniowe żeglowanie nie jest samą sielanką jak tu powyżej opisuję. Łódki, nawet te najnowsze, mają mocne skłonności do psucia się w najmniej oczekiwanych chwilach i często w bardzo niedostępnych miejscach. Nasz kat nie zawiódł nas pod tym względem. Po trzech dniach żeglowania pompa zęzowa lewego kadłuba z jakiegoś jedynie jej znanego powodu zdecydowała się pompować wodę z suchej zęzy. Bez specjalnej prowokacji włączała się czasem na chwilę a czasem na godzinkę czy dwie gdy załoga właśnie próbowała zasnąć. Ekspert z Sunsail przyjechał na dinghy po kilku godzinach, popatrzył na winnego i zaproponował wymianę pompy na nową, a że takowej nie posiadał przy sobie, założył złączkę elektryczną, którą moglibyśmy odłączać w przypadku skrajnego rozdrażnienia jej hałasem.

          Nie minęło dwa dni i następna wodna awaria. Ewa odkryła szum wodospadu pod jej kabiną i w kilka minut tracimy z połowe zawartości prawoburtowego zbiornika wody. Trochę poszukiwań pod każdą płytą podłogową, troche gimnastyki ze śrubokrętem i problem zażegnany. Niedokręcona stalowa obejma na plastikowym wężu spowodowała, że tenże zsunął się z mosieżnej końcówki pod wpływem ciśnienia wody. Dobrze, że do stacji słodkiej wody mamy tylko kilka mil a nie pół Atlantyku. A tymczasem do jutra rano, kiedy to będzie można pójść po wodę, żadnych pryszniców i mycia garów.

          Po kilku dniach podobna sytuacja. Znowu tracimy pitną wode w zbiorniku prawego kadłuba. Otwieram klapę pod łóżkiem kapitańskim - znowu awaria węża wodnego. Tym razem gumowy wylot ze zbiornika gorącej wody spuchł jak bania i sika na wszystkie strony. Ma wystarczająco długości żeby mu wyciąć spuchliznę ale zostawiamy to magikom z Sunsail, którzy w dwie godziny przybijają w dinghy do naszej burty i robią dokładnie tak jak nasza diagnoza sugerowała. Byli też na tyle skruszeni, że obiecali zapłacić za nasze rachunki wodne, co też zrobili pod koniec rejsu.

         Do trzech razy sztuka? Nie tym razem. Niedługo po ostatniej naprawie, następny problem wodny. Tym razem pompa drenażowa naszego prysznica nie ciągnie. Obmacuję ją na wszystkie strony. Jest! Duża obejma plastykowa pękła na pół i rozszczelniła próżnię. Pompa ssie powietrze zamiast wodę z podłogi. Znów dzwonimy do Sunsail. Jest już po piątej więc będą dopiero jutro.

         Następnego dnia czekamy do dziewiątej ale nikt się nie zjawia. Decydujemy, że sytuacja jest szczególnie ciężka ale spróbujemy przeżyć kilka godzin tylko z trzema prysznicami i by nie tracić czasu ruszamy w drogę. Po pół godzinie szybka motorówka dopędza nas w biegu gdy idziemy już pod żaglami koło siedmiu węzłów. Dziarski młodzieniec w szydełkowym berecie karaibskim i z długopisem wetkniętym w kędzierzawą brodę rzuca mi nową obejmę i metalową skrzynkę z dokumentami, poczem sam wskakuje na pokład. Jestem Woody, przedstawia sie z uśmiechem. Pokazuję mu co, gdzie i jak, i w dwadzieścia minut pompa znów ciągnie jak młoda. Podczas całej operacji nie zmniejszamy szybkości. Kolega Woody'ego jedzie motorówką z pięćdziesiąt metrów za nami czekając na znak z pokładu. Po zakończeniu akcji Woody powraca tak jak przyszedł, zgrabnym skokiem z jachtu na motorówke w pełnym biegu. Jak James Bond w pościgu za jakimś niegodziwcem.

          Wszystkie cztery awarie były niegroźne ale uciążliwe. Łatwo też było je zidentyfikować - na słuch. Łódki nie znałem od podszewki, ale gdy pompa źle chodzi albo leje się gdzieś woda, wystarczy ucho lepiej przyłożyć i źródło problemu samo się odkrywa. Podejrzewam, że po tym rejsie mógłbym spokojnie nająć się na specjalistę-hydraulika morskiego. Ogólnie jesteśmy nieco rozczarowani tymi awariami ale serwis z Sunsail spisał się na czwórkę z minusem.

Sobota

          Stoimy na kotwicy przy plaży Sandy Cay, jeszcze jednej małej bezludnej wysepki w archipelagu BVI. Piękna słoneczna pagoda. Śniadanko na deku przy wtórze relaksującej muzyki z pokładowego radiowęzła. Idylla. Aż tu nagle między owsianką a kanapkami cześć steranej zmaganiami załogi podnosi bunt. Okazuje się, że po pięciu dniach ciężkiej walki z żywiołem czują się niedowartościowani żeglarsko, ale aż do tego momentu wstydzili się o tym powiedzieć. Rzecz nierzadka u meżczyzn po menopauzie. Grożą, że przestaną ciagnąć za sznurki jeśli sytuacja się drastycznie nie zmieni. Kapitan deczko zbaraniały atakiem z tej flanki podrapał się z zafrasowaniem po głowie, rozłożył ręce, wzruszył ramionami i zaniemówił na dobrą chwilę, poczem dał buntownikom po lizaku i pogłaskał po główkach. Nastroje natychmiast się poprawiły i wszyscy ochoczo zabrali się do schodzenia na ląd.



Sandy Cay

         Wiekszość z załogi odwiedziła ten zakątek dwa lata temu. Miło było się ponownie zanurzyć w znajomą dżunglę na waziutką okólną ścieżkę wybudowaną dla turystów na życzenie ówczesnego właściciela tego dzisiaj publicznego parku, pana Rockefellera. Pod nogami dziesiątki jaszczurek i krabów-pustelników. Z niskich chaszczy, niewiele wyższych od nas co chwila podrywają się z głośnym trzepotem ptaki zaskoczone rzadkim przybyszem. Mimo, że to tylko o kilka metrów od nas, trudno je zobaczyć w szczegółach. Parasol dżungli gęsto się zamyka nisko ponad naszymi głowami. W pobliżu szara kaczka z gatunku Mallard w towarzystwie siedmiu czy ośmiu młodych chlapie się między korzeniami drzew w małym bajorku z deszczówki.

         Załogi kilku innych jachtów stojących przy tej samej plaży co my nie zapuściły się w nasze ślady. Jesteśmy tu jedynymi w tej chwili dwunogami. No niezupełnie... Zza kolejnego zawijasu ścieżki słychać silnik spalinowy. Ogrodnik! Idzie po ścieżce z weedwackerem, czyli szybkim kołwrotkiem z wirującym kawałkiem grubej żyłki na końcu, i goli szybko zarastające jej obrzeże.

          Po wyjściu z dżungli zliczam nasza grupke. Jest osiem, tyle ile do niej weszlo. A więc pomysł z lizakami okazał się skuteczny.



Krab-pustelnik

         Po południu docieramy do White Bay na Jost Van Dyke. Miejsce znane z ładnej piaszczystej plaży i kilku barów na tejże. Sobotni tłum zjechał motorówkami z okolicznych bardziej zamieszkałych wysp i celebruje stojąc w wodzie po pas z zimnym płynem w ręku. Podchodzimy i my do jednego z wodopojów o oryginalnej nazwie One Love zwabieni zmysłowym bluesem. Szałas robiący za bar, dla podniesienia swej rangi upiększył się niezliczoną ilością zużytych rybackich pływaków najprzeróżniejszej maści. Reszta równie siermiężna: podłoga - piasek, ściany - brak i drinki - bardzo dobre. Tuż przy barze stoi podium na stopę powyżej piasku.

          Siwy, zasuszony tubylec z szerokim uśmiechem siedzi na zydlu i gra na gitarze śpiewając lekko chrapliwym głosem soczyste bluesy i ballady. Trzy zgrabne młódki w bikini i na boso z trunkiem w jednej dłoni pląsają sugestywnie w rytm muzyki. Biodra wyczyniają niemal zawodowe esy-floresy. Podpowiadam naszym dziewczynom by robiły notatki kolejnych sekwencji - moga sie poźniej przydać do tańców na rurze - ale mnie tylko ofukuja żebym się skupił na atmosferze chwili. Wymieniają fachowe uwagi na temat jakości spontanicznego spektaklu. Nie uszło to uwadze jednej z pląsarek. Urocza dwudziestokilkulatka w pełnym rozkwicie, w pewnym momencie obraca sie do nas z zapytaniem a raczej stwiedzeniem: państwo mówicie po polsku! Okazuje sie, że to mieszkanka Kaliforni; mama Polka a tato Afgańczyk. Mówi biegle po polsku i ma bardzo urokliwy uśmiech. Na imie ma Ania. Mama pracowała w zespole Mazowsze a ona sama przepada za tańcem i muzyką. "Jak byłam w Chicago wśród Polonii, nazywali mnie czarnulka bo mam skóre trochę ciemniejszą niż wy". Wymieniamy jeszcze kilka zdań i pozostawiamy czarnulkę pląsająca z koleżankami.

         Kilka kroków od nas dwa pelikany, kormoran i jeszcze jeden nierozpoznany ptak nurkują jak bombowce w płytką wodę. Zastanawiam się jak to jest że przy tej prędkości wejściowej nie wbijają się dziobami w dno. Obrały sobie pobliskie drzewa za punkty obserwacyjne i co kilka chwil ponawiały ataki z precyzją cruise missiles często ladując pośród grup celebrantów weekendu stojących po pas w wodzie z puszką lokalnego soku chmielowego marki Carib w ręce. Próbuję uchwycić ten moment na zdjęciu ale akcja jest zdecydowanie za szybka a dystans za krótki na mój refleks. Łapię tylko ogon w jednym kadrze i plusk w innym.



Bar One Love na plaży White Bay nęci swym nieodpartym urokiem.

          Rozchodzimy się wzdłóż plaży, która jest dość wąska ale bardzo czysta, z białym miałkim piaskiem. Gdzie nie wycięto miejsca na barowe szałasy dżungla dochodzi do samego brzegu plaży.

         Krzyś postanowił zrobić kokosy na tej wyspie. No może nie zrobić ale chociaż zdobyć. Upatrzył sobie palmę z kilkoma dojrzałymi orzechami i próbuje zwalić na ziemię jeden z nich. Zanazł długi, suchy "liść" palmowy i wali nim w orzech ze dwa metry nad glową. Po krótkiej walce jest dumnym posiadaczem dwóch sporych owoców. Ja znajduje jeszcze jeden, dobrze chlupoczący, na ziemi i dołączam do Krzysia w zwycięskim powrocie do dinghy. Czujemy, że wygranie telewizyjnego Surviver'a byłoby teraz już kwestią czysto formalną dla każdego z nas. A dzięki nam i załoga przetrwa jakoś do przednówka. Oczywiście droga pomiędzy mieć orzech i zjeść orzech jest bardziej skomplikowana niż przeciętny oglądacz telewizji sobie wyobraża. Po powrocie na pokład zabieramy się z Krzysiem do akcji. Klucz płaski numer 24 i śrubokręt, zacięcie w naszych twarzach i nieukrywane zainteresowanie gawiedzi jak to nam pójdzie. Po półgodzinnej ciężkiej walce mamy trzy orzechy rozebrane do naga. To dopiero poczatek.

          I tu sprawdza się stare powiedzenie - podróże kształcą wykształconych. Krzyś, gdy mu zabrakło kiedyś zimnego piwa u brzegów Polinezji zszedł z jachtu na ląd i znalazł kokos na plaży. Dobrotliwi tubylcy widząc desperację w oczach obcego pokazali mu jak otworzyć ten skarbiec. Otóż bierzemy obrany kokos w rękę i dokładnie oglądamy z każdej strony. Jak znajdziemy trzy ciemniejsze zagłębienia na jednym z jego końców to już pół drogi do sukcesu. Zagłębienia przypominają na tle całego orzecha pyszczek małpki - dwoje oczu i otwarta gębka. Patrzymy teraz gdzie małpka miałaby uszy gdyby je miała i jak założyłaby na nie słuchawki z łączącym je pałąkiem. Następnie kładziemy małpkę na dłoni, pałąkiem do góry, bierzemy klucz płaski number 24 w druga ręke walimy bez wachania wzdłóż pałąka.

         Krzyś właśnie stoi na schodkach lewej rufy gotowy zademonstrować nauki polinezyjskie. Zbieramy się wokół z lekkim niedowierzaniem czy nie zrobi mu się z tego duża jajecznica. Krzyś stoi krzynę onieśmielony sceptycyzmem gawiedzi. Klucz w jednej ręce, kokos w drugiej...chlast! Nic. Dziabach! Bez zmian. Dup! To samo. Jeb! Orzech jak sezam otwiera się na ręce Krzysia w dwie doskonale równe połówki (używane w niektórych kulturach do konstrukcji staników). Ani kropli nie uronił. Tłum z podziwem kiwa głowami. Achy, drobne oklaski i nieśmiałe gratulacje niedowiarków sypią się w kierunku maestro. I do degustacji. Najpierw mleczka a potem wysciółki o konsystencji młodej chrząstki. Ja specjalnie za smakiem kokosa nie przepadam, no chyba że w towarzystwie rumu i soku ananasowego tworzy znaną kompozycję barową. Inni nie zezwalają by się coś zmarnowało z tej zdobyczy. Mleczko znika szybko tudzież i wysciółka, na deser lekko posypana cukrem.

         Aha, kombinacja włóknistych łupin zewnętrznej skorupy orzecha z wodą morską tworzy świetny barwnik do białych plastykowych powierzchni pokładu. Brązowy kolor doskonale się trzyma mimo kilkukrotnego zmywania słoną i słodką wodą.



Kokosowy interes

Niedziela

         Kolejny odcinek naszej wyprawy wiedzie krótkim przeskokiem do Soper's Hole na zachodnim krańcu Tortoli, miejsce uzupełniania zapasów jedzenia, wody i zakupów pamiątkowych koszulek. Tu, podobnie jak i wcześniej w White Bay signal telefoniczny AT&T dociera w pełnej mocy z pobliskich American Virgin Islands i możemy dzwonić do rodzin i znajomych w Stanach bez dodatkowych $4 za minutę. (Będzie tak i na Norman Island ale już nie na Peter Island.) WiFi w porcie jest również za darmo.

         Soper jest jedną z najlepszych przystani na BVI na zaopatrzenie. Robimy poważne zakupy jedzenia na resztę rejsu. Następne kilka postojów będzie trochę bardziej dzikie, bez restauracji. Bierzemy wodę do zbiorników i odchodzimy na pobliską bojkę. W chwilę potem pod ten sam pomost paliwowo-wodny podpływa jakiś pałac. Około siedemdziesięciu stóp długości, cztery pokłady z zaciemnionymi dużymi oknami. Umundurowana załoga uwija się w białych mundurkach na dziobie i rufowych pokładach, polerując co sie da w białych rękawiczkach. Myśleliśmy, że podszedł tylko po wodę i ropę ale okazało się, że pozostał tam na całą noc jako że był to jedyny pomost który mógł go pomieścić. Nie udało nam się odkryć co za motorowodniak zaszczycił te wody swoją obecnością.

         Jak znacie Krzysia to pewnie rzuciło wam się w oczy, że jest on z twarzy (i portfela) szczuplejszą kopią Billa Gates'a. Pod wieczór wybraliśmy się na drugi brzeg zatoki do restauracji Jolly Roger Inn. Usadzono nas przy stoliku na samym rogu pomostu, o krok od naszej dinghy. Gdy Krzyś z Ewa odeszli na chwilę od stolika zrobić pamiątkowe zdjęcia okolicy, kilka głów przy dość tłumnym już barze z zainteresowaniem odprowadziło wzrokiem przechodzącą parę, potem zwróciło się ku czteropiętrowemu pałacowi przycumowanemu po drugiej stronie zatoki, potem ponownie na Krzysia i widać było jak im powoli coś się kojarzy i szczęki opadają. Po chwili dwie osoby podeszły do naszego stolika z poważnym zapytaniem czy to Bill we własnej osobie. Potwierdzamy bez mrugnięcia okiem. Za chwilę od strony baru rozlegają się różne powitalne okrzyki w kierunku naszego stołu i powracającego Krzysia. Odmachujemy ze zrozumiałą powściągliwością.

         Gdyby to towarzystwo znało trochę lepiej Melindę Gates od razu zorientowali by się, że dama u boku naszego "Billa" przerasta ją conajmniej o pół klasy.

         Już chyba trzeci dzień śpię na trampoline rozciągniętej między dziobami kadłubów. Mała bryza w nocy, mimo wiatrołapów ustawionych nad otwartymi lukami kabin nie pomaga za wiele dusznej atmosferze pod pokładem. Na deku dużo mi lepiej, tyle, że gdy bryza jest anemiczna przylatują komary. Zbudziłem się dzisiaj w środku nocy z wrażeniem, że coś ze mną nie w porządku. Przez chwilę zastanawiam się w czym problem. Coś z twarzą. Obmacuję się po ciemku, językiem od wewnątrz, ręką od zewnątrz. Zdecydowanie coś nie tak. Lewa strona twarzy i warg jest mocno spuchnięta, nos conajmniej dwa razy większy niż ten który pamiętam. Komary mnie dopadły bestie całym batalionem. Co wieczór mnie podgryzały, głównie po kostkach i najczęściej pod stołem jak szliśmy na obiad na ląd. Tej nocy to była zdecydowana przesada.

          Rano poszedłem się poskarżyć naszej pani doktór Elli. Wyciągnęła mi z wielkiej torby lekarskiej Claritin D. Antyhistaminy na komary? No chyba nie po to by rzucać w nie tymi pigułkami. Weź jedną na dzień, mówi Ella. Opuchlizna rzeczywiście zeszła po kilku godzinach. Okazało się też, że następne wieczory i noce komary dały mi zupełny spokój. Do dzisiaj nie wiem czy odkryłem środek na komary czy się gdzieś wyniosły po tej nocy. Faktem jest, że wieczorne cierpienia skończyły się bezpowrotnie.

          Istniała też broń alternatywna. Ella przywiozła DEET w spraju, mikstura tak zniewalająca zapachowo, że wcale się nie dziwię komarom. Tylko połowa załogi, ta wrażliwsza na ukąszenia używała to paskudztwo wychodząc wieczorem na ląd i to z dużą wstrzemięźliwością. Można to było robić tylko na zawietrznej i z mocno zatkanym nosem. Fama głosi, że to świństwo zostało wynalezione dla wojska do akcji w dżungli i innych komaronośnych terenach. Osobiście nie bardzo mnie to przekonuje. Podejrzewam że nasi przeciwnicy zwąchaliby to równie szybko jak komary.

          Natomiast na muchy mieliśmy Grzegorza. Przy którymś z postojów dotarła do nas cała chmara tychże i bez żenady zagościła w salonie i kuchni. Grzegorz rzucił czymś mięsnym pod nosem i bez cienia wachania zanurzył się do pomieszczenia by rozprawić się z nimi gołymi rękami. Co chwila wychodził ze zwycięską miną z salonu, otwierał dłoń z jakimiś nędznymi resztkami rozmazanymi między linią serca a linią życia i z dumą ogłaszał: "czwarta!". Poczem bezceremonialnie wyrzucał zwłoki za zawietrzną burtę.

          A później: piąta i szósta...doliczył się gdzieś koło siedemnastu, gdy skończyła mu się podaż. Atak odparty, salon, a zwłaszcza kambuz z różnymi smakołykami został ocalony od najazdu. Nigdy już więcej nie miały odwagi by pokazać się w takich ilościach.

Drugi Poniedziałek

         Dzisiaj zapowiada sie halsówka do zatoki Benures na Norman Island. Wypatrzyliśmy ją dwa lata temu wędrując grzbietem Norman. W środku idealnego zakola blękitnej zatoki stał samotny yacht kiwając się lekko na kotwicy. Bardzo romantycznie. Następnym razem to będziemy my. Jedziemy właśnie spełnić to małe marzenie sprzed dwóch lat.

          Po którymś ze zwrotów zauważamy, ze prosto na nas idzie duży szkwał. Najpierw Norman, potem Pelikan Island i Indians znikają w biało-szarej ścianie ulewy. Szkwał, jak większość w tych okolicach, wyglądał dość lokalnie, nie więcej niż na milę szeroki. Próbujemy mu uciec w kolejnym halsie. Uda się czy nie? Sternik Grzegorz zakłada się z kapitanem, że nas szkwał nie złapie. Jak zwykle doświadczenie Krzysia wzięło górę i w niecałe dwadzieścia minut kapitan jest bogatszy o butelkę dobrego wina.

          W kilka minut wiatr podniósł się do prawie dwudziestu węzłów. Nie chcieliśmy czekaś co będzie dalej i zrzucamy oba żagle. Przez chwilę rzesisty deszcz zamyka nam widnokrąg do kilku metrów. Załoga jak banda farmerów po pięcioletniej suszy odczynia pląsy dziękczynienia na pokładzie ciesząc się z ciepłego prysznica.

         Powoli wchodzimy do zatoki Benures. Nagle gwizd kołowrotka. Coś nam się chyba w końcu złapało. Zbyszek doskakuje do urządzenia i po chwili wyciąga na pomocniczym kiju z hakiem ponad dwustopową barrakudę. Podobna troche do naszego szczupaka. Długa, wąska, maszyna do zabijania z dobrze uzbrojoną paszczą. Czai sie przy rafie w bezruchu by jak podwodna kusza płetwonurka wystrzelić w ułamku sekundy to wymierzonego celu. Szczerzy sie to-to teraz szpilkowatymi zębami na nas z końca haka wcale nie zadowolone z tego obrotu sprawy. Kilka zdjęć i puszczamy ją wolno. Ten sukces łowczy nie mógl być przypisany chamsko-wyglądającej przynęcie opisanej wcześniej. Po tygodniu nieróbstwa została wysłana do pudełka na odpoczynek i zastąpiona atrakcyjnym kutasem z neonowo zielonych farfocli, z dwoma wyłupiastymi okami (oczyma?) na przodzie i równie groźnym jak u jej poprzedniczki hakiem z tyłu. (dla niewtajemniczonych, kutas, jak podaje Słownik Etymologiczny Języka Polskiego, to podłużna zwisająca ozdoba używana czasem przy męskich ubiorach, lub uprzężach końskich, coś na kształt frędzla.)

         Barrakudy sa tu znane jako dobre na ogólne zatrucie, w przeciwieństwie do szczupaka w galarecie. Bierze się to stąd, że ich dieta to głównie ryby z rafy a te z kolei zjadają tę rafę, która zawiera jakieś toksyny. Barrakudzie to oczywiście nie psuje apetytu a toksynom też dobrze w barrakudzie i dopóki się człowiek nie wtrąci w ten ekosystem wszystko się balansuje. A gdy się przypadkiem jakiś śmiałek zdecyduje być najwyższym ogniwem tego food-chain i spróbuje zakłócić ustalony balans, Matka Natura łatwo wybija mu to z głowy zwracając barrakudę wraz z jej toksynami tam skąd przyszła, choć już przeżutą i pół-przetrawioną.



Barrakuda mimo haka na podgardlu szczerzy się nieprzyjaźnie szpilkowatym uzębieniem.

          Skoro już przy trawieniu jesteśmy... Na większości akwenów panuje taki zwyczaj, że jak się stoi w porcie czy na bojce lub kotwicy, wyloty z ubikacji pokładowych są zamykane i ich zawartość jest zbierana w wewnętrznych zbiornikach retencyjnych łódki. Otwiera sie je dopiero po wyjściu na szersze wody gdzie grawitacja szybko i łatwo je opróżnia. Nasza łódka ma cztery łazienki i cztery takie zbiorniki. Dwa w każdym kadłubie. Fachowa analiza koloru i intensywności gęstej kity za rufami katamarana często towarzyszyła rutynowemu otwieraniu tychże zaworów. Zdrowy, soczysty brąz wskazywał na ogólnie dobry stan ducha mieszkańców kabin tego kadłuba. Przesunięcie zabarwienia ku zgniłej zieleni było interpretowane jako oznaka nadmiaru stresu i ogólnie podwyższonego stanu niepokoju. Załoga kadłuba, który zostawiał ślad bliższy podczerwonemu krańcowi spectrum widzialnego ogłaszana była zwycieską. Ach, te rozrywki dojrzałych żeglarzy...

          Weszliśmy do Benures wolniutko na silniku rozgladając się za rafami i dobrym miejscem na kotwiczenie. Znaleźliśmy biało-zielonkawą łatę wskazującą na piaszczyste dno i rzuciliśmy kotwicę na kilkadziesiąt metrów od brzegu. Byliśmy sami w całej zatoce, jak ten jacht sprzed dwóch lat.

          Zakładamy zaraz maski, płetwy i do wody. Na płytkiej wodzie sporo życia. Nowe dla nas korale - wąskie i wysokie na kilkadziesiąt centymetrów cylindryczne 'kominy' w żółtym kolorze z czarnym otworem na czubku. Jest też kilka jaskrawo czerwonych. Ella robi zdjęcie sporej płaszczce szybującej tuż nad dnem. Woda przy brzegu, niezaburzona falami i ruchem łódek ma bardzo wyraźny rozkład temperatury. Wierzchnie 10-15 centymetrów ma temperaturę dobrze podgrzanego jacuzzi podczas gdy poniżej utrzymuje się typowe osiemdziesiąt kilka Fahrenheit'a.

          Mamy idyllyczne wręcz otoczenie, prawie kolista zatoka z przezroczystą błękitno-zielonkawą wodą otoczona kołnierzem gęstej soczyście zielonej dżungli. Żadnych elementów działalności człowieka, na brzegu ani na wodzie. Żadnych domów, masztów, słupów telegraficznych, bojek czy pomostów. Tylko my. Jeśli czegoś brakuje na tym obrazku to chyba tylko plaży.

Bierzemy z Krzysiem dinghy by znaleźć dojście do naszego punktu obserwacyjnego na grzbiecie wyspy skąd dwa lata temu wypatrzyliśmy tę zatoczkę. Zajmuje nam dobre kilka minut przedzierania się przez chaszcze i krzaki zanim znajdujemy coś co kiedyś mogło służyć za wąską leśną drogę. Różni się tym tylko od otoczenia, że nie ma tu drzew. Pokrywa ją za to krzaczasta roślinność często wyższa od nas. Nie jesteśmy przygotowani wyprawowo. W japonkach, z gołymi nogami i rękami. Kontaku zieleni z golą skórą nie da się uniknąć. Mają tu jakieś odpowiedniki naszej poison ivy? Krzyś dzielnie puszcza mnie przodem dla przetarcia szlaku.

          W dżungli zupełny bezruch powietrza. Mimo późnego popołudnia i dość łagodnego podejścia jesteśmy zlani potem. To nie pokład łódki czy nawet spacer wzdłuż brzegu gdzie zawsze jest jakiś powiew bryzy.

          Po dwudziestu minutach przedzierania się jesteśmy na bitej drodze na grzbiecie wyspy gdzie wreszcie jest troche powietrza w ruchu. No i widoki. Na otwarty ocean z jednej i naszą zatoczkę z drugiej strony. Jak na pocztówce naszej pamięci sprzed dwóch lat, samotna łódka stoi na kotwicy czekając na zachodzące słońce. Tyle, że tym razem to nasza.



Samotnie w zatoce Benures.

         Stoimy z Krzysiem w małej przełęczy między dwoma pagórkami i machamy rękami jak dwa wiatraki w kierunku łódki. Jeden z tych momentów gdy walkie-talkie byłyby pomocne, ale w ogólnym rozgardiaszu przedwyjazdowym jak jeden wszyscy zapomnieliśmy je zabrać. Bractwo z łódki musi wyglądało już za nami z lekkim niepokojem bo szybko nas zauważają i odmachują z wigorem. Dokumentujemy wyprawę zdjęciami z góry i spowrotem w dżunglę.

          Dzisiaj jest jednym z tych dni gdy obiad jemy na łódce. Dziewczyny objęły pełną kontrolę nad kambuzem i męska cześć załogi używana jest jedynie w funkcjach niewiodących. W menu jest tylko jedna ale zdecydowanie przekonywująca pozycja - spagetti i salatka ze świeżej zieleniny. Na deser kisiel Słodka Chwila. Tradycyjnie już, po zasłużonym posiłku niemniej zasłużony painkiller w wykonaniu Grzegorza, który wydaje się mocniejszy z wieczoru na wieczór (trunek, nie barman).

Drugi Wtorek

          Dzisiaj Indians, cztery kilkunastometrowe skałki wystające pionowo z wody o rzut beretem od małej wysepki Pelikan Island. Byliśmy tu dwa lata temu i ponownie zachwycamy się świetnymi warunkami na nurkowanie i snorkeling. Tym razem mamy lepszą pogodę - mniej fali i więcej słońca. Zbyszek z Ellą umówili się wcześniej z serwisem nurków z Tortoli na dwie godzinne sesje pod woda. Motorówka dive-shop'u łączy się z nami na kanale VHS #16 i już po chwili podjeżdża do nas na bojkę przy Indians. Zabierają Zbyszka i Ellę. Wracają po trzech godzinach. Ella rozpromieniona. To jedna z jej najlepszych wypraw płetwonurkowych odkąd zaczęła uprawiać ten sport piętnaście lat temu. Zbyszkowi poszło trochę gorzej. Miał kłopoty ze sprzętem i musiał zrezygnować z drugiej sesji.

          W międzyczasie my podziwialiśmy głębie z powierzchni. Najprzeróżniejsze formy korali rosnące na pionowych ścianach Indians i w płyciznach pomiędzy nimi a Pelican Island, duże ilości kolorowych ryb, pojedyńczych i w grupach. Widzę pode mną jak grupa kilkudziesięciu granatowych ryb z białymi błyszczącymi centkami równo usianymi na całym ich ciele jak gwiazdy po nieboskłonie krąży kilka metrów poniżej dość przypadkowymi zygzakami. W pewnym momencie jak na komendę zagęszczają się w spójną masę, która napada jeden z korali i obżera go z taką intensywnością jakby się obawiały, że ten im gdzieś ucieknie. Po kilkunastu sekundach skrobania koralowej powierzchni powracają jakby nigdy nic do swojego zygzakowatego patrolu.

         Poniżej nas inna forma życia. Na głębokości koło dziesięciu metrów wolnym ruchem posuwają się dwie grupy płetwonurków. Jeden z nich, najwyraźniej przewodnik, pokazuje coś palcem; wdłuż skał na tej wysokości co nurkowie płyną dwie duże ryby, tylko trochę krótsze od nurków. Wyglądają z tej odległości jak tarpony, które widzieliśmy na Saba Rock, tylko większe. W pewnym momencie zauważam jeszcze jednego nurka, poniżej tej grupy. W pierwszej chwili nie zaskoczyłem dlaczego mnie to zdziwiło. Po chwili zorientowałem się, że nurek jest bez butli z powietrzem. Porusza się dużo szybciej i sprawniej niż ci usprzętowieni. Po jakiejś minucie wyszedł bez pośpiechu na powierzchnię. Trzymał w ręce mała skrzyneczkę, jakby miernik. Ustawiał go nad dużymi bąblami powietrznymi oddechów jego kolegów i po ich przepłynięciu sprawdzał coś na mierniku. Zawartość CO2? Powtarza to trzy czy cztery razy. Chciałem zapytać o co tu chodzi ale nim podpłynęłem bliżej, zanurzył się spowrotem bez widocznego wysiłku schodząc na dziesięć czy dwanaście metrów, na moment tylko zaciskając po drodze nos palcami dla wyrównania ciśnienia w uszach.

          Nurkowanie nie jest sportem bez niebezpieczeństw. Kompresja, dekompresja, ataki paniki czy nieznane stwory wynurzające się z odchłani czyhają na nurka za każdym zejściem pod wode. Snorkling wydaje sie znacznie bezpieczniejszy. Choć bywa różnie. Grzegorzowi na jednym z rutynowych pływań z fajką w zębach odskoczyła korona na trzonowym. Zachował zimną krew i wyszedł na pokład z koroną w gębie co z miejsca pozwoliło mu zaoszczędzić dobre pół patola. Poskarżył się tylko naszej doktór Elli, że go ten niezakryty ząb boli. Ella poradziła prostą operację z użyciem super glue, który akurat zapobiegawczo mieliśmy na pokładzie. 'Tylko uważaj żebyś czegoś innego nie przykleił', ostrzegła z uśmiechem. Wszyscy wiemy jak łatwo można skleić palce tą miksturą.

         Grzegorz poszedł za radą lekarza i po chwili korona siedziała na miejscu. Z drobnym problemem. Ci co znaja Grzegorza wiedzą, że nie należy do tych którym gęba się nie zamyka. Otóż w tym wypadku rzeczywistość zaprzeczyła jego naturze i gęba mu się po operacji nie zamknęła. Oba palce używane to osadzenia korony pozostały w pozycji wyjściowej, mocno przytwierdzone do zęba. Nie chcąc umrzeć z głodu musiał biedak poświęcić troche naskórka opuszków by uwolnić rękę. Cóż kiedy do korony przywarł również język. Próbowaliście kiedyś mówić z językiem przyklejonym do trzonowego zęba? Dopiero po kilku próbach wypowiedzenia magicznej frazy uwalniającej język: 'Stół z powyłamywanymi nogami' Grzegorz jakimś cudem odzyskał mowę. Nie na wiele mu się to jednak przydało. Nie skorzystał w pełni z nowo odzyskanej wolności i pozostał małomówny jak zwykle.



Indians i Pelikan Island o zachodzie słońca. (Widok od zatoki Benures)

         Podczas gdy wiekszość z nas figlowała na i pod wodą, Elwira wybrała się na zwiedzanie Pelican Island. Wróciła z naręczami morskich trofeuf znalezionych na plaży: kolorowych morskich korali-wachlarzy i jakichś powykręcanych suchych badyli. Artystyczna dusza widziala już w nich przyszłe egzotyczne konstrukcje ozdobne z kwiatami i innymi roślinami. Wiązka była dość krucha, kłująca i zdecydowanie bardzo trójwymiarowa. Jak my to przewieziemy do domu? Później będziemy się o to martwić.

         Na następnym postoju, na Peter Island, Elwirka dozbierała dodatkowe cudeńka natury. Gdy przyszło później do decyzji jak to zabrać do Kaliforni, z ciężkim sercem zrobiła drastyczną selekcję i wpakowała co zostało do największej torby plastykowej na śmieci jaką mogliśmy znaleźć. W dalszym ciągu miało to rozmiar wózka dziecięcego. Pierwsza potencjalna przeszkoda przewozowa to odprawa bagażowa na granicy. Czy będą to uważać za ponadwymiarowy bagaż, czy rabunek skarbów parku narodowego BVI, czy wręcz zagrożenie biologiczne dla Ameryki. Żadne z powyższych. Oficjalne oko nawet nie spojrzało na zawartość plastykowej torby. Za to dzielni celnicy Amerykańscy znaleźli aparatem rentgenowskim konrabandę w Elwirki torebce - zapomnianą cytrynę. Skończyło się na konfiskacie tejże, ponownym sprawdzaniu naszych paszportów i deklaracji celnych, i pokiwaniu palcem w naszym kierunku. Przyrzekliśmy na prochy Azora, że to się więcej nie powtórzy.

          Umizgi do personelu pokładowego trzech różnych samolotów w drodze powrotnej pozwoliło zaształować ten delikatny wór w specjalnych zakątkach samolotów znanych tylko ich załogom. I dojechało toto nienaruszone.

         Wczesnym popołudniem wyruszamy na następne kotwicowisko, przy Peter Island. Mała zatoczka zamknięta płycizną i rafami może według przewodników pomieścić tylko trzy jachty na kotwicy by zostawić wystarczająco dużo miejsca na oscylowanie łódek na długich łańcuchach kotwicznych ze zmieniającym się wiatrem. Jest tam już jeden, trzydziestosześciostopowy jednokadłubowy slup. Jednokadłubowce powoli stają się wymierającym gatunkiem na tych wodach, zdecydowanie wypierane przez katamarany. Jeszcze siedem lat temu gdy Krzyś wybrał się po raz pierwszy na żeglugę po BVI na katamaranie, kat był prawie nieobecny na tych wodach i prawie każdy ich postój przyciągał monohulowców z zapytaniami jak to pływa, jakie komforty oferuje, za ile, gdzie wypożyczają, itp. Dzisiaj widać katy na tych wodach dwa razy częściej niż jednokadłubowce.

          Po bezpiecznym zakotwiczeniu robimy wyprawę odkrywczą na ląd. Ella i Elwira na dość szczupłą tu plażę na plotki i poszukiwanie skarbów natury wzdłuż brzegu. Krzyś, Ela, Grzegorz i ja postanawiamy zdobyć małą i stromą wysepkę o nazwie Key Cay zamykającą zatokę od południa. Nie większa niż boisko do piłki nożnej opada urwiskami na południe, trochę bardziej dostępna z naszej strony, od zatoki. Ma chyba koło piećdziesięciu metrów wysokości. Podchodzimy do skalistego brzegu. Grzegorz na ochotnika próbuje wysiąść by poprowadzić dinghy bezpiecznie do lądowania. Jesteśmy o splunięcie od brzegu. Widząc, że woda do kolan, Grzegorz dzielnie wyskakuje za burtę. Chlup, i tylko kapelusz zostaje na powierzchni. Dobre dwa metry głębokości. Czystość wody zdecydowanie pomieszała nasze kalkulacje. Gdy ochotnik się wynurzył stwierdził, że nie tylko jest mokry, czego wcale nie planował, ale że też trafił stopą na jeżowca na dnie, który przebił mu podeszwę buta wodnego w kilku miejscach. Na szczęście nie wszedł za glęboko w ciało.

          Wchodzimy na krzaczastą pierzynę pokrywającą zbocze gdy nagle spod nóg wyskakuje jakis stwór ponad metrowej długości i szybko znika w chaszczach. Nie zdążyłem go zauważyć. Pono duża iguana ale nikt nie był tego do końca pewien, tak szybko to sie stało. Dochodzimy to grani. Skała wygląda bardzo zwietrzała. Po wyjściu na grań urwiska ostrożnie poruszamy się w górę o centymetry od kilkudziesięciometrowej przepaści, bynajmniej nie z zawadiackiej odwagi tylko z wygody, jako że na stopę szeroki brzeg grani wyświechtany wiatrem jest jedynym miejscem niezarośniętym przez gestą pierzynkę krzaczastych roślinek. Zajmuje nam kilkanaście minut by wdrapać się na mały spłachetek ziemi samego szczytu wyspy, stomo opadający z trzech stron do wody. Wokół widoki na cały świat a pod nogami równo ułożone kamienie, gdzieś tak do pół łydki, w kształcie koła nie większego niż hula-hoop. Można by sobie wyobrazić, że tu wokół magicznego koła przy pełni księżyca jakieś emerytki, przybywszy na organicznych środkach lokomocji, odprawiają równie magiczne obrządki.

         Tymczasem wkoło wciąż jeszcze biały dzień, więc wiedziony wrodzoną ciekawością naukowca bez obawy zaglądam do koła. W środku pojedyńczy kamień a pod nim coś jakby pudełko. Wyjmuję je ostrożnie. Przez przezroczysty plastyk widać jakiś notes i dwa długopisy. Otwieram wodoszczelne zatrzaski. Na pierwszej stronie ładny, ręcznie zapisany wierszyk ekologiczny po angielsku opiewający okolice i żeglarstwo, a na drugiej jeszcze jeden, ostrzegający przed konsekwencjami zabrania lub zniszczenia notesu. Wszystkie oprócz ostatniej strony już zapisane przez poprzednich odkrywców. Pierwsi, chyba w 2003, byli jacyś Holendrzy, którzy być może byli pomysłodawcami tej skrzynki. (Jak pamiętamy ze szkoły, Holendrzy również odkryli Australię, Wyspę Wielkanocną i Hudson Bay.) Strona po stronie, imiona, nazwiska, daty, czasem okrzyki radości ze zdobycia szczytu i zachwytów nad widokami. Wpisuję za nas na ostatniej stronie coś w rodzaju "Polish expedition on s/y Batida conquered this summit on June 9, 2010". Pod tekstem dopisujemy nasze imiona i miasta skąd przybyliśmy. Ciekawe co stanie się z tym notesem. Być może będzie tam jeszcze gdy któreś z was zawita w przyszłości do Key Cay.



Tajemniczy krąg kamieni i notes na szczycie Key Cay.

         Po zejściu wsiadamy do dinghy i na drugą stronę przesmyku do brzegu samej Peter Island na dalsze exploracje. Stromawo, troche skaliście, wyżej gęsta niska roślinność. Schodzimy na czterech po skałkach do małej zatoczki wśród skał. Grzegorz planuje powrócić tu wieczorem z Elą na skinny dipping. Na skalistej płycie ponad zatoczką mnóstwo porozbijanych muszli ślimakow morskich, które, sądząc z kawałków, zanim straciły swój spójny kształt były rozmiarów dużej pięści. Któż by bawił się tu bezmyślnym rozbijaniem tych muszli? Krzyś sugeruje, że to ptaki morskie zrzucają z wysokości złowione ślimaki na płaską płytę by dostać się do ich cennej zawartości. Rzeczywiście, rozrzut kawałków wskazywałby na to.

         Idziemy wyżej po trawiastym zboczu czymś co przypomina sieć wąskich dróżek. Co za zwierz to wydeptał? W pewnym momencie Krzysiowi spod stopy wylatuje mały wróblowaty ptaszek. Cóż mu zajęło by tak czekać do ostatniej chwili? Przy nodze Krzyś dostrzega drobną konstrukcję z trawy, miniaturowe igloo wielkości grejfruta z okrągłym wejściem od zachodu. Przykucając zaglądamy do środka. Mały jeszcze mokry pisklak i niewiele mniejsze od niego całe jajko. Wygląda jakby się dopiero co urodził. Zostawiamy go w spokoju i schodzimy w dół. Ide ostatni. Przede mna słyszę nagle krzyk zgrozy. Grzegorz znowu wlazł na coś bardzo kolczastego. Z podeszwy sandała wystaje mu duży płaski kawał zeschłego kaktusa, który wbił się dziesiątkami długich ostrych kolców przechodząc na wylot w kilku miejscach. Nie dziwota, że Grzegorza było tak dobrze słychać. Wyraźnie to nie jego dzień.

          Mamy mocna bryzę wiejącą przez przesmyk między Key Cay i głównym lądem Peter Island. Zastanawiamy się z Krzysiem przez chwilę czy nie rzucić drugiej kotwicy na noc na wypadek gdyby się odwrócił jego kierunek, jako że stoimy dość blisko płycizn. Decydujemy że nie. Krzyś nastawi tylko alarm kotwiczny na GPSie.



Industrialnej mocy kolce kaktusa penetrowały najtwardsze klapki.

         Powoli zabieramy się do przygotowań obiadowych gdy zauważamy zbliżające się dinghy od sąsiedniego jachtu. Sąsiedzi przyjeżdżają by powiedzieć 'hello'. Są też z Kaliforni, na trzytygodniowej włóczędze z dwoma nastolatami. Oboje koło czterdziestki, on pracuje w małej firmie produkujacej baterie słoneczne, ona do niedawna była zatrudniona w biochemicznym start-up'ie. Zwolnili ją gdy przyszedł kryzys ale program badawczy, w którym była zatrudniona kontynuuje doświadczenia i jest całkiem fascynujący - odzyskiwanie złota z rud za pomocą bakterii. Bardzo konkurencyjne podejście do bardziej tradycyjnych metod chemicznych z użyciem cjanków i innego świństwa nieżyczliwego środowisku. Proces jest w fazie próby produkcyjnej, gdzieś chyba w Australii, i wygląda na to że może być dużym sukcesem.

         Zaskakuje to, ze sporo ludzi których tu spotykamy to Kalifornijczycy: rodzina z sąsiedniego jachtu, menadżer Marina Cay, kelnerka restauracji w Road Town, Ania czarnulka. Czyżby zbrzydł im suchy słoneczny klimat naszego stanu?

         Siedzimy na deku spokojnie trawiąc obiad, zapiekanka o tajemniczej kompozycji i recepturze. Bazę tworzą cienkie kluski spagetti, pląta się tam jakiś boczek, cebula i kilka innych składników. Trawiliśmy to pod wieczorną konwersację gdy zwrócił naszą uwagę jakiś ruch na krawędzi zbocza, po którym się wcześniej drapaliśmy. Widać teraz wyraźniej jakieś dwa czworonogi na tle ciemniejącego nieba. Aha, swory które przyczyniły się do stworzenia sieci wąskich dróżek, którą wcześniej tam widzieliśmy. Przez lornetkę widać już całkiem dokładnie - kozy.



Spokój

Druga Środa

          Załodze zdecydowanie podobał się pobyt w Savannah Bay w zeszłym tygodniu. Czuliśmy też niedosyt The Baths, które są za duże na jeden dzień eksploracji. Postanowiliśmy więc powrócić do obu miejsc. Dzisiaj halsujemy na wschód w kierunku Virgin Gorda, czyli lecimy na Tłustą Dziewicę. Po zakręcie dookoła zachodniego cypla Peter Island idziemy pod żaglami na wschód. Po prawej pozostaje nam po chwili mała niezamieszkała wysepka, Dead Chest. Od strony Tortoli rzeczywiście wygląda jak trumna. Znany pirat, Blackbeard zostawił tam za karę, dwa stulecia temu, część swojej załogi która nie sprawdziła się zbytnio w życiu kolektywu pokładowego. Dwudziestu siedmiu chłopa i tyleż butelek rumu. Po miesiącu zostało tylko piętnastu. Sam Robert Louis Stevenson, autor Wyspy Skarbów, napisał o tym wydarzeniu mały wierszyk w tej książce. Po latach dopisano mu sporo dodatkowych wersetów a potem i muzykę. I tak powstała znana piosenka żeglarska, "Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni i butelka rumu, jo, ho, ho". Piosenka rozeszła się po całym świecie. Niestety, w niektórych tłumaczeniach traci trochę na autentyczności. Aby dobrze się rymowało niemieccy tłumacze zafałszowali historię z piętnastu na siedemnaście. Węgrom poszło jeszcze gorzej i na umrzyka skrzyni w madziarskiej wersji zostało tylko siedmiu.

         Wcześniejszy kłopot z wyciekiem pitnej wody z prawego zbiornika zmusił nas do wizyty w Spanish Town po uzupełnienie. Pomost z wodą jest w samym kącie portu. Krzyś daje mi ster w ręce. Probuję wcisnąć nasze czterdzieści jeden stóp między dużą motorówkę nurków i sporą dinghy przy tym samym pomoście. Miejsca mamy tyle ile długości i wchodzimy rufa do przodu. Nie wygląda to żurnalowo ale przy odrobinie pomocy majtka z dinghy jakoś się wciskamy bez uszkodzeń na ciele łódek i ego sternika. Korzystamy z okazji i dokupujemy świeże owoce i pieczywo. Zbyszek czując się niesprawdzony w roli zaopatrzeniowca organicznego jedzenia wybiera soczyście wyglądającą rybę wodną. Przyrządzi nam z niej wieczorem palce-lizać obiad. Ślina nam ciekła jak piana z przelanego kufla z piwem. Zjedlibyśmy i dwa razy tyle gdyby było.

          Powtórne wejście do nieoznakowanej zatoki Savannah wykonujemy z nonszalancją starego pilota portowego. Jesteśmy jedyną łódką w całej zatoce. Stare wilki morskie, wiemy już gdzie i jak kotwiczyć więc zajmuje nam tylko chwilę by być w wodzie z maską na twarzy i płetwami na stopach.

          Wyruszam w pojedynkę w południowo-zachodni róg zatoki. Wsród najprzeróżniejszych kształtów koralowych kątem oka dostrzegam na dnie coś co zupełnie nie pasuje do tego otoczenia, prostokątny kształt wielkości laptop'a. W pierwszej chwili myślałem, że to betonowy blok kotwiczny dla nieistniejącej bojki. Zanurkowałem i odkurzyłem ręką powierzchnię bloku z pyłu koralowego i piasku. Niespodzianka...blok ma żółtą plastykową płytę wmontowaną na powierzchni a na płycie tekst i rysunki. Opisuja okoliczne korale. Czy ktoś chciał wmontować tę płytę na brzegu i zgubił ją po drodze, czy też została tu umieszczona celowo. Sprawa mi się wyjaśnia o kilkanaście metrów dalej gdy znajduję nastepną płytę. Ta tłumaczy, że jest to podwodny szlak snorklingu ufundowany przez rząd brytyjski. Rozglądam się wkoło. Po pół godzinie znajduję osiem takich tablic na różnych głębokościach od dwóch do prawie dziesięciu stóp. Opisują żyjątka rafy, ostrzegając przed niektórymi, jak czarny jeżowiec na którego łatwo stanąć przez przypadek i którego kolce łatwo zostają w stopie. Jedna z tablic ma tylko dużą czarną strzałkę. Niektóre są mało czytelne. Zapewne spędziły tu dobre kilka lat.

          W trakcie poszukiwań trafiam na stadko reef squids. Jest ich dziewięć. Stoją w dwóch równych równoległych rządkach poruszając się synchronicznie z lekką gracją w lewo i prawo. Każda na stopę długa z dużymi oczami. Kolory mieniących się centkowanych wzorków na ciele płynnie zmieniają się z każdą sekundą jakby chciały mi coś zakomunikować. Staliśmy tak naprzeciw siebie przez dobrych kilka minut na niewiele więcej niż wyciągnięcie ręki, wzajemnie zastanawiając się czy po drugiej stronie istnieje jakaś inteligencja. Nie zdziwiłbym się gdyby to była ta sama grupa która zafascynowała Zbyszka tydzień wcześniej.

Drugi Czwartek

         Tak jak tydzień temu, wyruszamy wcześnie by złapać bojkę na Baths. Z sukcesem. Lądujemy o dwie zatoczki na północ od Devil's Bay, w Spring Bay. Nie ma stąd przejścia na południe do Baths i Devil's ale jest dojście do dalszych skałek i plaż na północ. Labirynty przejść prowadzą do 'pomieszczeń' i 'baseników'. Znajduję szczelinę wąską na tyle, że można nią przejść tylko bokiem, wysoką na dwa piętra, wijącą się wgłąb skał. Po jakichś piętnastu metrach zupełnie prywatna 'salka' wielkości typowego pokoju, bez dachu, z wielometrowymi 'ścianami', wyścielona czystym, białym piaskiem. Idealne miejsce na randkę w biały dzień.



W labiryntach Spring Bay

         W jednym z 'basenów' po prawie pionowej skale drapie się duży czerwono-pomarańczowy krab. Wielkości dwóch moich dłoni, sunie wpoprzek lekko chropowatej powierzchni completnie ignorując prawo grawitacji. Pod następną ścianką w wodzie po kostki próbuje się skryć spory grouper. Dobry kawał ryby, rozmiar na obiad na dwie osoby. Wyraźnie zaniepokojony naszą obecnością. A tu tylko piasek na dnie i pionowa skała. Nie ma drogi odwrotu. Wtem ryba po prostu znikła. Jesteśmy od miejsca gdzie była nie więcej niż dwa metry i nie ma po niej śladu. Podchodzimy bliżej. Na pół kroku widać przy skale lekkie wybrzuszenie. To nasza ryba. Zmieniła kompletnie ubarwienie i wygląda jak jasny chropowaty występ skalny. Robimy zdjęcie poczem sprawdzamy jej zimną krew. Dopiero gdy prawie dotykam ją ręką przyznaje się, że nie jest niewidoczna i szybkim szusem ucieka wzdłuż ściany.

          Zastanawiam się jak działa ten komputerek kamuflażowy w móżdżku ryby. Gdy widziałem squidy zmieniające fantastyczne kolory i wzorki na swoim ciele wydawało mi się to relatywnie niezbyt skomplikowane. Mają tam pewnie zaprogramowane na niewielu bitach pamięci kilkanaście czy kilkadziesiąt deseni, które w zależności od tego czy są pełne obawy, czy też chcą sobą zainteresować, przełączają je z odpowiednią częstotliwością. Jak taki squid chce mnie odstraszyć, może włączyć na przykład serię we fioletach z małymi okrągłymi centkami, a jak go interesuje kontakt ze mną, przechodzi na zielenie i azury.



Siedzi na ścianie i patrzy

         Z grouperem było trochę inaczej. Musiał popatrzyć na otoczenie, w tym przypadku skałę pod którą się starał schować, i musiał ocenić nie tylko różnorodność kolorów ale i kształtów poczem uśrednić to co widział na odpowiedni wzór pasujący do tego otoczenia i wydać odpowiednie instrukcje to komórek na łuskach skóry żeby włączyła na przykład brązowo-rude plamy o średnicy od cala do dwóch, lekko rozmazane na brzegach i na jasnoszarym tle. O, tam na ogonie potrzebuję pionowe paski by zaretuszować promieniście rozchodzące się żyłki płetwy, a na brzuchu muszę być trochę jaśniejszy, bo taki jest tu piasek pode mną. To jest kupa kalkulacji jak na mój rybi móżdżek i nie ułatwia wcale mi to sprawy, że głową obracać nie mogę by zobaczyć jak mi ten kamuflaż wychodzi na plecach i gdzieindziej. Ano zobaczymy. Jak mnie zobaczą i zjedzą to znaczy, że zrobiłem kiepską robotę i nie będę miał okazji przekazać dalej moich genów z takim felernym systemem obronnym, a jak nie, to znaczy, że mój system działa i dzieci też będą bezpieczniejsze.

          Ilości kształtów i kolorów do jakich grouper musi się dopasować są prawie nieograniczone toteż kalkulacji by to dokonać też jest wiele. Ten komputerek sprawia wrażenie, że jest niewiele mniej skomplikowany niż nasze aparaty fotograficzne, które, co prawda ze znacznie większą precyzją, robią przecież bardzo podobną robotę - malują wiernie na ekranie z tyłu to co widzą przez oko obiektywu z przodu.

          Wychodzę za skałki na następna plażę. Prawie żywej duszy. Przeczysta woda i piasek. Skalna ściana zamyka północny koniec plaży. Obejść się nie da. Jakaś para przede mną znikła za krzakiem tuż przed ścianą. Idę za nimi. Aaa, następne tajne przejście. Za krzakiem jest lina przy pomocy której oboje wspinają się na skałę. Tylko nie mów o tym przejściu nikomu, mówi facet, robiąc do mnie oko. Przyrzekam, że ani mru, mru. Oczywiście, kłamałem jak najęty. Wracam dwie plaże spowrotem by pochwalić się moim odkryciem i namówić towarzystwo na dalszą eksplorację. Ela przystaje natychmiast na propozycję. Reszta pań preferuje lenistwo na piasku. Chłopcy gdzieś pływają między skałami.



Grouper przed i po metamorfozie

         Idziemy z Elą na wyprawę. Pierwsza plaża, druga, dochodzimy do liny, małą ścieżką przez labirynt skał i otwiera się przed nami najdłuższa z plaż na tym końcu Virgin Gorda. Ma prawie pół kilometra. Karaibskie plaże na BVI są wąskie. Nie ma porównania z naszymi bałtyckimi w Kołobrzegu czy we Łbie. Ich urok polega na tym że są tak kameralne i egzotyczne. Szerokość nie większa niż 15-30 metrów z obramowaniem gąszczem tropikałnej dżungli nie do przebycia bez maczety. Czasem kilka palm między błekitno-zieloną wodą a dżunglą. I biały miałki piasek.

Poza parą, którą spotkałem za pierwszym razem przy linie, nikogusieńko. Gdy przechodzimy koło nich pluskających się wodzie, machają rękami - co, jednak znalazłeś nasz sekret? Kiwam głową, że owszem i warto było. Dalej już tylko Matka Natura, w swej najlepszej formie. No i Ela. Też świetnie się trzyma. Dochodzimy do samego końca. Prawie pionowe skały zamykają dalszą drogę. Żadnych więcej lin, drabinek i tajnych przejść. Koniec wyprawy. Zanurzamy się z Elą dla ochłodzenia. Czas wracać.

         Jest wczesne popołudnie ale mamy przed sobą niezły kawałek do przepłynięcia. Podczas gdy większość z nas dokazywała na plaży, mechanicy z Sunsail podpłynęli do Batidy by naprawić naszą trzecią awarię, z wężem od gorącej wody. Trzeba będzie więc wziąć po drodze wodę bo sporo wyciekło. Przed sobą mamy krótki przelot w poprzek Sir Francis Drake Canal, czwarty już w tej wyprawie, niewiele więc może się tu przydarzyć.

          A jednak. Po pół godzinie słonecznego baksztagu odzywa się nagle znajomy już gwizd kołowrotka. Znów się coś złapało? Może tym razem coś zjadliwego na obiad. Napięcie wzrasta, wszystkie oczy skierowane za rufę. Zbyszek każe sternikowi zwolnić więc wyostrzam pod wiatr. Nasz rybak podciąga ostrożnie linkę na kołowrotku. Za ciężko mu nie idzie, więc chyba to nie jest sześćdziesięciofuntowy tuńczyk. Po chwili na rufie ląduje kolorowa rybka długa na jakieś półtorej stopy. Nie najem się tym ani nie naliżem ale przystawka do obiadu z niej będzie, zapewnia Zbyszek. I rzeczywiście była. Zanim jednak trafiła na talerz sprawdziliśmy z lokalnymi na Marina Cay czy to jadalne. Owszem, podali nam nawet jakąś nazwę, której nie spamiętałem.

          W czasie całego rybackiego rozgardiaszu, mój wyprawowy kapelusz, który nie jeden ląd już widział i w nie jednej przygodzie mi towarzyszył, bez najmniejszej z mojej strony prowokacji postanowił wybrać wolność. Sfrunął mi z głowy za burtę bez odrobiny ostrzeżenia. Przez moment zastanawiałem się czy nie zrobić manewru 'kapelusz za burtą' ale postanowiłem puścić go wolno. Denkiem do dołu, szybko oddalał się zachodnim kursem ku Tortoli kiwając się lekko na fali, najwyrażniej zadowolony ze swej decyzji. Widocznie miał bardziej awanturniczą naturę niż jego właściciel. Trochę będzie mi go brakować.

          Więcej atrakcji tego dnia już nie było. Wzięliśmy wodę w Marina Cay, potem na silniku przez wąską cieśninę między Little Camanoe i Great Camanoe, i w lewo na zachód wzdłuż północnych brzegów Tortoli. Liczyłem na dobre pływanie w czystych pasatach od otwartego oceanu ale wiatr przysiadł i przez większość pozostałych piętnastu mil wlekliśmy się z baksztagu na baksztag bez specjalnego entuzjazmu ze strony żagli. Tylko cztery do pięciu węzłów. Grzesiek bohatersko wieszał się na szotach foka by pomóc mu w pozycji na motyla (nie mylić z tą na koguta) ale zmiana na szybsze była raczej skromna. Doszliśmy pod wieczór do Cane Garden Bay i bez kłopotu znaleźliśmy bojkę do przycumowania. Kuchnia podała drugie oficjane odgrzanie wczorajszej zapiekanki a Zbyszek dla smaku spichcił dzienny połów. Na deser kisiel Słodka Chwila, czy coś w tym rodzaju.



Idziemy na motyla

         Było ogólnie pół-błogo. Z nabrzeżnych barów dolatywała mieszanka skocznej muzyki... W niektórych tliła się jeszcze ochota na cywilizację lądową więc bez przymusu trzy pary wsiadły do dinghy by zaspokoić ciekawość. Zostaliśmy z Elwirką na pokładzie by podziwiać nocne niebo. Ten drugi tydzień wyprawy zrobił się bardziej słoneczny i mniej parny, odkrywając kolejna już noc pełną gwiazd. Mimo świateł nabrzeżnej osady wyraźnie było widać Drogę Mleczną.

Drugi Piątek

         Dzisiaj ostatni pełny dzień na wodzie. Para Zbyszek i Grzesiek bierze ster w cztery ręce z zamiarem dowiezienia nas do kolejnej przystani, The Bight na Norman Island (byliśmy na tej wyspie tydzień wcześniej w ustronnej zatoce Benures). Mamy z pięć mil żeglowania to zachodniego końca Tortoli a potem w lewo. Wieje dziś z południowego wschodu więc jesteśmy na tym kawałku dobrze osłonięci wysokim brzegiem wyspy. Po ominięciu Steele Point wchodzimy w dość wąską dyszę między Tortolą i St. John amerykańskich Virgin Islands. Wieje dokładnie w pysk, dobre 20 węzłów a więc na granicy 5-6 w skali Beauforta, czyli gdzieś pomiędzy świeżą bryzą a mocną bryzą, jak opisuje oficjalna nomenklatura. Pełne słońce, ostra halsówka pod wiart. Czas gdy żeglarz wie, że naprawdę żyje. Podniecenie wzrasta, emocje się nagrzewają, adrenalina z testosteronem gonią się po mózgu jak na karuzeli, dopamina się przyłącza, próbują ustalić równowagę między przyjemnością i agresywnością, która sama w sobie potrafi też być przyjemna. Ostrzej, szybciej, trochę w prawo, nie, lewiej, lewiej, wybrać foka, wózek talii grota bardziej na nawietrzną, teraz w prawo, nie, w lewo. Dwie głowy z lekkimi błyskami w czworgu oczu, cztery ręce na kole sterowym, jedno w tę drugie w tę pół na pół. Przydałoby się rozwiązanie z dwoma kołami, jak na skarkowej Catalinie. Ale żeglarza nic nie powstrzyma od radości płynięcia pod pełnymi żaglami. Dzielni sternicy dowieźli nas jakoś tam gdzie obiecali.

         Kat podczas całej tej operacji szedł tak komfortowo płasko po wodzie, że nie musieliśmy się nawet obawiać o drinki pozostawione na stole. Czasem tylko przy zwrotach szarpnięcia łodzi ruszają szklanki w lekki pląs po stole. Wygląda to zupełnie oczywiste dlaczego tu nie ma zagłębień na kubki czyli cupholders, których w moim minivanie jest pewnie z kilkanaście.

         Pod Norman zwolniliśmy już bardziej zrelaksowani. Krzyś dla edukacji załogi proponuje przećwiczenie stawania w dryf na żaglach. Ostrzymy pod wiatr, zwrot, ale bez przerzucania foka. Pozostaje wstecz przy pracującym normalnie grocie. Na tak włączonym wstecznym biegu robimy koło jednego węzła rufą wprzód z żaglami wypełnionymi wiatrem. Działa to-to równie dobrze na katamaranie jak na normalnej jednokadłubowej żaglówce, podsumowuje Krzyś.

          Przed samym wejściem do Bight na zachodnim jej cyplu jest kolejna atrakcja do snorklingu, trzy jaskinie częściowo zanurzone w wodzie. Dwie z nich są dość krótkie i można je łatwo opłynąć bez latarki. Trzecia jest najwęższa ale też i znacznie dłuższa. Już po kilkunastu metrach robi się ciemno. Odwracasz się do tyłu i czujesz się jak w tunelu ze świetlistym wejściem na końcu. Tyle, że nia ma obawy by coś na cię zaraz wjechało. Chociaż...Czekałem przez chwilę czy z ciemnego końca jakiś smok morski na mnie nie wypłynie. Nic. Powoli cofam się tyłem patrząc po załomach skalnych oświetlonych ostrym światłem od wejścia jaskini. Żadnego śladu skarbu ponoć tu ukrytego w czasach gdy dobrze było być piratem nie znalazłem. Odwracam się twarzą do wyjścia i prawie trafiam nosem w zgrabne krocze w skąpym czarnym bikini szeroko rozwarte w pozycji do żabki. (W wodzie wszystko wygląda bliższe i większe.) Młoda panienka musi w ostatniej chwili zobaczyła tego stwora jaskiniowego i właśnie zawróciła do wyjścia. Długie nogi bez płetw szerokimi uderzeniami na boki wolno oddalały ją ku słonecznym wodom zatoki. Skarbów już dawno nikt w tych jaskiniach nie znalazł ale wciąż jeszcze można się tam natknąć na coś ciekawego.



Gdzie nie było pirackich skarbów. Jaskinie na Norman Island.

         Ryb różnorakich kręci się sporo wokół skałek, które opadają tu na kilka metrów w dół. Tu grupka, tam kilka. Jak i w poprzednich miejscach nie zwracaja specjalnie uwagi na przybyszów dziobiąc tu i ówdzie korale. No chyba że przybysz ma coś do zaoferowania.

          Ponieważ szef kuchni nie był pewien czy ważność naszej zapiekanki nie wygasła dla celów konsumpcyjnych, załoga postanowiła sprawdzić to na rybach. Krzyś podał mi z pokładu pełną garść ugniecioną w kulę. Nie zdążyłem nawet rozdrobnić tego w wodzie gdy nagle otoczyla mnie banda kilkudziesięciu ryb jednego gatunku, żółto-błękitne snapper'y, każda na długość mojego przedramienia. Nie mam pojęcia skąd się wzięły. Przy rafie widziałem może kilka tego rodzaju i rozmiaru. Tam, za blisko podejść je nie łatwo. Gdy zobaczyły żarcie zapomniały o mnie i swoim bezpieczeństwie. Nie miały najmniejszej obawy by jeść prosto z ręki, ocierając się o moją maskę i ręce. Próbowałem nawet złapać niektóre za ogon ale były za śliskie by utrzymać. Ciekawe, że inne gatunki trzymały się bardziej zdala czekając dwa-trzy metry poza moim zasięgiem na ochłapy, które te żółte mogłyby przeoczyć. Reszta załogi równie zaaferowana tą zabawą jak ja, zaczęła rzucać więcej zapiekanki z pokładu. Ryby żarły i najwidoczniej nasz rarytas dobrze im służył. Cóż kiedy zanim się brać opamiętała w testowaniu świeżości potrawy, było już po niej. Ryby się oblizywały a my musieliśmy wymyśleć coś innego na obiad.



Uczta na zapiekance.

         W chwilę potem zeszliśmy z bojki w poszukiwaniu następnej, w zatoce The Bight, dosłownie za węgłem cypla gdzie były jaskinie. Bojki przy atrakcyjnych miejscach do nurkowania takim jak te jaskinie, są własnością parku narodowego. Nic nie kosztują, ale nie można na nich nocować.

         The Bight jest jedną z większych zatok na BVI i zdecydowanie przygotowana na sporą ilość żeglarzy. Ma ponad sto bojek rozrzuconych po całej jej powierzchni. Bojki są kilku kolorów oznaczających właścicieli, którzy pobierają za nie opłaty za nocny postój. Podjeżdża do nas na dinghy właśnie jakaś panienka i mówi: trzydzieści dolarów. Słyszeliśmy, że są po dwadzieścia pięć, odpowiadamy. A to żółte, mówi z wdzięcznym uśmiechem panienka. Nasze są po trzydzieści. A, no to my się przenosimy na żółtą, odpowiadamy z równą galanterią. Życzę państwu miłego wieczoru, odpowiada jeszcze raz panienka odbijając od burty bez żalu w głosie i naszych pieniędzy w kieszeni. Pogodny ten naród karaibski. Po pięciu minutach stoimy przy sąsiedniej bojce, tym razem tańszego koloru.

         Zatoka jest niezamieszkała, tak jak reszta tej wyspy, ma niemniej dwie atrakcje kulinarno-alkoholowe: stara krypa zwana Willy T., przerobiona na dwupiętrowy bar zakotwiczony o jakieś sto metrów od brzegu i, w pewnej odległości, niezła restauracja Pirates. Podpływamy do Williego na dinghy. Jeszcze dość wcześnie, koło piątej po południu. Klienteli na obu pokładach już sporo. Panie przeważają liczebnie. W wieku poborowym, w kusych bikini, pląsaja po pokładzie w dobrych humorach. Piwo płynie równo. Sporo tatuaży na obu płciach. Średnia wiekowa dwukrotnie niższa od naszej. Za długo tu nie zagrzejemy. Jak prawdziwi turyści, obchodzimy wkoło podziwiając lokal, robimy kilka zdjęć i spowrotem do dinghy i do drugiego lokalu, tego na brzegu.



Na Willy T. Na skąpo ubranym młodym tle czujemy się trochę wapniaczo.

         Byliśmy w Pirates dwa lata temu i podobało nam się ich menu. Obiad będzie koło ósmej, więc jest trochę czasu na wyprostowanie nóg. Piętnaście minut spacerkiem bitą drogą pod górkę i jesteśmy na grani wyspy gdzie droga rozwidla się w obie strony tejże grani. Pamiętamy, że o kilkadziesięt metrów w bok było betonowe lądowisko dla helikopterów. Podchodzimy w minutkę. Wkoło znów pocztówkowe widoki na obie strony grani, zatokę i otwarty ocean.

         Przy restauracji nisko na drzewie siedzi wielka papuga rozmiaru bażanta, tyle że łeb ma znacznie większy. Czerwono-niebiesko-zielona Macaw (Green Winged Macaw). Mocno owłosiony, brodaty biały facet, właściciel tego lokalu, namawia ją by mu siadła na przedramieniu. Papuga udaje, że nie rozumie i nie siada ale proponowanego za ten tryk orzecha chce wziąć mu bez żenady spomiędzy palców. Brodaty mówi, że papuga żyje tu na dziko już od roku, a on próbuje ją oswoić. Na razie bez sukcesu. Nie wie skąd się tu wzięła. Podejrzewa, że komuś zwiała z którejś z wysp. Ma drugą, równie dużą, niebieską, która drze się prawie bez przerwy nieludzkim głosem w pobliskiej sporej dobudówce z metalowej siatki przy budynku gospodarczym.

          Krzyś radzi fachowo facetowi by założył czapkę bo papugi mają atawistyczną alergię na wszystko co włochate ale ten lekceważy dobrą radę twierdząc, że on już różne numery próbował, że ma dużą siłę perswazji i ona mu w końcu i tak ulegnie. Dowiadujemy się potem, że podobnie udało mu się z długonogą czarną pięknością, która obsługiwała nasz stolik. Ich kilkuletni czarny synek upodobał sobie właśnie Grzegorza spokojnie siedzącego na ławce na plaży. Wdrapał mu się na plecy i chciał by go zaadoptować.



Green Winged Macaw.

         Kuchnia w Pirates i tym razem nas nie zawodzi. Dokrapiamy tropikalnymi trunkami i jesteśmy gotowi do powrotu na łódkę. Jeszcze tylko znależć tę naszą wśród kilkudziesięciu innych podobnie wyglądających katamaranów porozrzucanych w zupełnej ciemności zatoki. Niektóre załogi nauczone zapewne wcześniejszymi doświadczeniami nocnych powrotów, z promillami we krwi lub bez, pozawieszały w widocznych miejscach swoich jachtów 'glow sticks'. Zielone, niebieskie, czerwone. Czasem dwa, czasem więcej. Świetnie je widać w tych ciemnościach. Na szczęście nasza latarka i wewnętrzy kompas nas nie zawiodły, i na ostatnią noc jachtową tej wyprawy bez przeszkód trafiliśmy na pokład Batidy i zlegliśmy z poczuciem dobrze spełnionych wakacji.

Druga Sobota

         Jacht musimy zdać w przystani Sunsail'u do jedenastej rano. Wstajemy bez pośpiechu. To tylko trochę ponad siedem mil morskich w linii prostej. Nie więcej jak dwie godziny halsówki. Po drodze, rzucamy jeszcze raz okiem za lewą burtę na Indians i Pelican Island, i prosto przez Drake Canal do Road Town na Tortoli. Znów piękna żeglarska pogoda. Wieje równo osiemnaście do dwudziestu węzłów. Trochę chmur. Refujemy foka na sztagu na dwa obroty i wciąż prujemy ponad osiem węzłów, od połówki do bajdewidu. Krótką falę tniemy bez żadnego kołysania. Na dwie mile przed portem dopada nas ładna młoda Amazonka na dingy. Dinghy skacze po fali na sporej prędkości. Amazonka stoi szerokim okrakiem na pokładzie, zapierając się stopami o spody bocznych pływaków. Przywiązana do dzioba i boków improwizowaną uprzężą z lin, jedną ręką trzyma specjalnie przedłużoną rączkę do sterowania silnikiem a w drugiej aparat fotograficzny z dużym teleobiektywem. Objeżdża nas dookoła przystając co chwila dla zrobienia zdjęć. Po kilku minutach jest po wszystkim. Odmachuje z szerokim uśmiechem i nic nie mówiąc odpływa. Później nam powiedzą w porcie gdzie na internecie można znaleźć jej zdjęcia. Nie łatwo jest zrobić sobie samemu zdjęcie z wody pod pełnymi żaglami i na dobrej szybkości. Podejrzewam, że chętnych na takie ujęcia będzie sporo, mimo, że nie najtańsze. Pewnie kupimy kilka po powrocie do domu.



Kończy się zabawa.

         Przed główkami portu krótka wymiana z naszą bazą przez radio. Są na nas gotowi, możemy wchodzić. Tym razem nie zgadzają się byśmy dokowali sami. Podpływamy do jednego z jachtów na końcu kei. Młody czarny chłopak wyglądający niewiele ponad szesnaście lat wskakuje na pokład. Przekazuję mu ster. Z precyzją starego wygi morskiego parkuje naszą potężną maszynę tyłem na centymetry od kei i sąsiedniego jachtu jakby to był valet parking przy mall'u w Oakridge. Ten sam dok do którego dwa lata temu wprowadzałem naszą czterdiestoczterostopową Millennium.

         (Zupełnym przypadkiem natknęliśmy się na Millennium w White Bay. Stanęła koło nas na bojce. Jakie jest prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności? Porozmawiałem przez chwilę z jej szyprem. Pływali na niej trzy lata temu i tak im się spodobała, że biorą ją co roku, choć tym razem już od innego właściciela.)

         Zdajemy łódkę i do hotelu. Prysznic, lunch na tarasie przyhotelowej restauracji, trochę lenistwa w basenie i jak jeden wszyscy postanawiamy uciąć sobie małą drzemkę przed obiadem w prawdziwej klimatyzacji na piernatach łoża hotelowego. Cóż po wakacjach trzeba wypocząć. Pod wieczór kolacja na mieście. Umówiony taksówkarz bierze dużym vanem całą ośmoosobową bandę. Trafiamy na spore korki ludzi i samochodów na wąskich ulicach miasteczka, mimo, że to sobota. Taksówkarz tłumaczy, że właśnie zakończył się oficjalny przegląd służb BVI - policji, strażaków, gwardii honorowej gubernatora Jej Królewskiej Mości zarządzającego tą Jej kolonią. To ostatni już jego przegląd. Dobra okazja na festyn dla lokanych mieszkańców. Za kilka dni jego kadencja się kończy i zjeżdża na wyspy jego następca.

         Przed nami zauważam w wolno poruszającym się ruchu SUV Lexus'a z interesującą rejestracją - na złotobrązowym tle rysunek korony, dokładnie takiej samej jaką pamiętam ze starych znaczków brytyjskich w czasach gdy jako mały smark bawiłem się w filatelistykę. A to co za rejestracja, pytam taksówkarza? To właśnie samochód naszego gubernatora, wyjaśnia. Kolejny rzadki zbieg okoliczności na tych wyspach.

          Taksówkarz podwozi nas pod restaurację. - O której po was przyjechać? - Za dwie godziny. -Ile płacimy? - Rozliczymy się jak was odwiozę spowrotem. Uśmiecha się z pełnym zrozumieniem sytuacji. Wie gdzie mieszkamy.

          Restauracja z wyglądu nic nam nie przypomina. Pospolity kawałek drewnianego budynku wśród innych równie pospolitych, na pospolitej, wąskiej uliczce i z pospolitym znakiem nad wejściem, wymalowanym na kawałku sklejki: The Dove. Wnętrze też nie rzuca się w oczy. Panienka z doskonałym akcentem kalifornijskim robi duże oczy, że osiem osób miało pono rezerwację na tę godzinę. Komunikacja pomiędzy hotelowym consierge i telefonistką restauracji musiała gdzieś się urwać, ale panienka zapewnia, że się nami zajmie z pełnym wigorem i uwagą. Tak się też i stało. Obiad był świetny, podany z klasą a pani kelnerka, której już dwa lata minęło jak opuściła rodzinne San Louis Obispo w środkowej Kaliforni, serwowała w nienagannym stylu coraz to nowe wyciągi z winogron różnych krajów. Dla wyrównania nieporozumienia z rezerwacją odpisała nam na koniec dwie butelki od rachunku.

* * *



Dobrze zaopatrzony port jachtowy Sunsail na Tortoli czeka na chętnych na kolejne wyprawy.

         Czternaście dni w ciasnocie pokładu z kupą ludzi z którymi nigdy nie spędziliśmy tyle czasu w zasięgu wyciągniętej ręki. Czternaście dni skwaru i wiatru, przelotnych deszczy i nocnej duchoty kabin, komarów i much, słonej wody, bujania, obijania głowy o daszek nad kokpitem, twardych siedzeń wokół stołu jadalnego, popalonych palców linami i skóry słońcem, braku telewizji i klimatyzacji, bez skarpetek i majtek, przeminęły szybciej niż się spodziewaliśmy. Nie, to nie rum w painkillerze ani reakcja alergiczna na DEET czy ClaritinD. To tylko łagodny narkotyk żeglowania w tropikach.

W kilka dni po powrocie już zaczynają się snuć plany na następną eskapadę...

Witek, lipiec 2010

Zdjęcia - załoga.