Raport z Bocas Del Toro - Panama


Wakacje: 14 dni na wodach Archipelago Bocas del Toro w północno-zachodniej Panamie.  Sierpień - Wrzesień 2005
Łódź:  35 stopowa “houseboat” – jedyna możliwość czarterowa na Bocas
Cel wakacji:
- przyjemność
- poważne rozejrzenie się po posiadłości i planowanie jej zagospodarowania
- zatrudnienie menadżera i pracownika

 Latające łodzie
Lotnisko Bocas
Po miłym poranku oglądania statków przechodzących przez Miraflores Lock, w kanale  w Panama City, lądujemy na Bocas w piękne słoneczne popołudnie i odbieramy łódź wraz z “upgraded” dinghy.  Łódź pozostawia wiele do życzenia, ale akceptujemy jej stan. Ma dwa podwójne spania, z tym, że jedno formowane jest po opuszczeniu stołu do jedzenia. Niestety “upgraded” dinghy nie materializuje się. Podobno się rozlaminowala… Zamiast niej dostajemy podstarzałego skifa z włókna szklanego z 25 HP Yamaha. Rozpakowujemy się i zadomawiamy na łodzi. Wieczorem płyniemy do Hotelu Angela odwiedzić Claudia, właściciela hotelu, od którego kupilismy naszą posiadłość. Po powrocie na łódz postanawiamy odpłynac z prymitywnej przystani gdzie się zaokrętowaliśmy i zakotwiczyć na miejscowym kotwicowisku obok trzech innych jachtów już tam stojących.
Nasza Jednostka Morska
Po opuszczeniu kotwicy stoimy na pokładzie dziobowym kontemplując bliskość innych jachtów i prawidłowość wyboru  miejsca. Jest piękna księżcowa noc, jasno jak w dzień. W pewnym momencie miejscowa panga na wysokich obrotach swojej 100-konnej Yamahy z wysoko uniesionym dziobem szarżuje prościutko na nas. “On nas nie widzi!” krzyczy Ela. Po chwili wszyscy drzemy się jak opętani zdając sobie sprawę z powagi sytuacji. W ostaniej chwili, czy kierujący łodzią nas usłyszał, czy po prostu zmienił trochę kurs, łódź minimalnie skręciła w lewo i uderzyła nas nie bezpośrednio dziobem, ale prawą przednią burtą. Rozpędzona dwudziestokilkustopowa ciężka panga uniosła się w powietrze, przeleciała kilkanaście metrów mijając naszą grupę stojacą na pokładzie o dwa metry i spadła do wody po naszej prawej burcie kręcac kółka wciąż pracującym motorem… Mieliśmy okazję zobaczyć jej dno w całej okazałości. Zobaczylismy rowniez cos innego. W czasie lotu łodzi oderwala się od niej jak wystrzelona sylwetka ludzka ladujac w wodzie po drugie stronie naszej łodzi.  Jak przystalo na doswiadczonych zeglarzy, nastapila natychmiast przykladowa akcja ratownicza wyciagania winowajcy, a zarazem ofiary z wody przy pomocy miotly pokładowej, utrudniona dziwna niemrawościa i brakiem kooperacji poszkodowanego.
Pomost na Dzialke
Po ogledzinach mlodego czlowieka na naszym pokładzie i stwierdzeniu, ze wszystkie nogi i rece sa na swoim miejscu stalo się oczywiste, ze gdyby delikwent krwawil to bylby to masywny krwotok alkoholowy. Potem to juz typowe, inne łodzie pospieszajace na ratunek, zdezorientowana policja, spisywania raportów, ranne odwiedziny policji i innych urzędów autorytetów morskich. Na szczeście mielismy spotkanie z naszym adwokatem na temat posesji i tenże wybrał się z nami na rozmowe z władzami. Okazalo się, ze raport mowi o kierowcy łodzi, walącym w naszą grupę na houseboat niezłośliwie, ale w stanie potężnego zamroczenia, a jedynym problemem jest fakt, ze obydwie łodzie sa niezarejestrowane. Pytano się nas, czy chcemy prześladować młodego człowieka prawnie, w czym nie wyraziliśmy silnego zainteresowania. Widzieliśmy go później prowadzącego łódź z pasażerami hotelu, dla którego pracował i zastanawialiśmy się, czy przynajmniej wydaje mu się mniejsze racje alkoholowe jako kara za przewinienie. Później jednak nasze mściwe myśli przytepily się nieco i dały miejsce czemuś w rodzaju wdzieczności, bo delikwent uprzątnął nam swoim czynem z pokładu houseboat płotek-barierkę odgradzajacą pasażerów od wody, czym uczynił nasz statek dużo łatwiejszy do kotwiczenia, skakania do wody i łapania bryzy koniecznej do termoregulacji ludzi z dalekiej, zimnej polnocy jak nasza grupa.

 Na Shepherd Island
U Davida i Joellen
Skłaniamy się do zatrudnienia Dave’a jako menadżera. Dave, młody Amerykanin z Seattle, mieszka wraz z żoną na Isla Cristobal w domu na wodzie. Dave obiecuje nas przedstawić naszym nowym sąsiadom z Shepherd Island. Oprócz nas na wyspie mieszka czterech innych wlaścicieli: Lori i Chip z Florydy, Australijczyk Barry z żoną Georginia i zeglarz Eddy, którego nie zastaliśmy, bo najczęściej żegluje. Podpływamy rano do posiadlości Lori i Chipa.

Przy solidnym pomoście stoi ponad czterdziestostopowy jacht motorowy, na ktorym na razie mieszkaja wlaściciele. System doków, pomostów i schodów, szerokich ścieżek, zabudowań generatora i systemu łapania wody jest bardzo solidny, jak przystało na emerytowanego pulkownika. Przy jachcie poznajemy wlaścicieli, Barry’ego, Dave’a z żoną Joellen. Za chwile przypływa John i Melody, którzy budują się na Cristobal. Oprócz nas przepływaja, przypływaja i odpływaja pracownicy Chipa. Co najmniej cztery psy kilku wlaścicieli daja wyraz swojej radości i zabiegają o uwagę. Tłoczno jak na bazarze. Niewątpliwie nie jest to wyspa bezludna.   Posesja Lori i Chipa jest piękna. Dramatycznie położona z kulminacyjną skałą schodzacą bezpośrednio do wody, dróżkami i świeżo posadzonymi roślinami prezentuje się jak kawałek raju. Spotkanie jest gorące, wszyscy chcą wiedzieą wszystko o wszystkich i wymieniają doświadczenia budowlane, plotki, opinie. Wszystko w milej atmosferze i ofercie pomocy i współpracy. Bardzo nas to cieszy. Dopompowujemy się optymizmem.

Płyniemy płzniej na nasz kawalek z Dave’m z Joellen i Johnem z Melody. Nasz pracownik, Virgil alias Virgilio alias Billy, wita nas z machetą w ręce. Przyjaźnie oczywiście. Po komentarzach naszych gości na temat posesji znowu dopompowujemy się optymizmem. Już więcej optymizmu się nie da! Goście odjeżdżaja, a my spędzamy czas włócząc się po miejscach przyszłych domów.


Virgilio co rusz przynosi specjaly rosnące na naszej ziemi. Furorę robi trzcina cukrowa. Virgilio zręcznymi ruchami maczety obiera długiełlodygi trzciny i daje nam po pół metrowym kawałku.
Jest to zupełnie co innego niż kawałeczki trzciny sprzedawane w folii plastikowej na Hawajach. Tamte hawajskie żuło się jak kawałki słodkiego patyka.“Nasza” trzcina jest soczysta tak, że cieknie po brodzie, orzezwiająco słodka i po wyssaniu zostaje tylko trochę włóknistego miąższu. Za chwilę Virgilio niesie do domu kiście owoców z jakiejś palmy. Czerwonawe, żółte lub zielone, wielkości mniej więcej jajka, gotuje jak ziemniaki. Pifa, bo tak się nazywa nowe dla nas jedzenie, po ugotowaniu smakuje podobnie jak ziemniak. Ma trochę gęstsza konsystencję i lekko słodkawy posmak. Zjadamy pifę na kolację. Co rusz dochodzą inne miejscowe przysmaki rosnące na działce, jak passion fruit, papaya, banany, kokosy… Niestety ananasy już się skończyły. Jak zawsze powodzeniem się cieszą owoce kakao, które rozbija się w połowie i wysysa słodko-cytrynowy żel z kakaowych ziaren.
Objadamy sie trzcina cukrowa
Wieczorem, w blasku lampy naftowej, mamy prawdziwy spektakl prymitywnej technologii produkcji czekolady. Wysuszone ziarna kakao Virgilio praży w garnku na palenisku w domu, obiera z łuski i ubija na masę w moździerzu. Zanim Europejczycy nauczyli się z tego produkować suche kakao, czy czekoladę, używano tej masy do robienia kakao. Trzeba odkruszyć trochę do garnka, zagotować i dodać mleka. Lepsze od kakao Van Houtena.
Owoce kakao
Dzielność morska naszej jednostki pływajacej
Niestety nie mielismy okazji wypróbować dzielności naszej jednostki morskiej podczas opływania Hornu, ale po kilku doświadczenich na umiarkowanym wietrze i fali, zadowoleni jesteśmy, że nie skusiliśmy się na test opływania Ameryki Poludniowej.
Widok na wode
Próbę kotwiczenia przeszliśmy dopiero w spokojnej i osłoniętej Dolphin Baybrzegów Isla San Cristobal. Po przepięknej żegludze z Ensenada Shepherd, z towarzyszącymi nam calą prawie drogę delfinami, wylądowaliśmy na kotwicowisku nieopodal restauracji nad woda we wsi na San Cristobal. Restauracja należy do milego faceta o imieniu Cypriano. Cypriano jest indianinem Guyami, ktory pomagał nam polować na działke w poprzednich naszych bytnościach w Bocas. Restauracja w Bocatorito
Dobry obiad u Cypriano w postaci smażonego w całości pargo rojo (red snapper), patacones (rodzaj jakby bananów do gotowania nazywanych plantanes) i nieodłącznej Balboa (lokalne piwo) siedząc nad woda w towarzystwie cedzących piwko lub coca colę lokalnych Indian odpoczywających po pracy może trwać godzinami. Lekko marszcząca się woda w Dolphin Bay, dokazujące delfiny i spokój mangrove udziela się otoczeniu i sprawia że czas przestaje być wymiarem. Nieopodal stoi zakotwiczona nasza pływajaca skrzynka do spania na glebokości okolo 20 stóp. Po wycieczce naszym skifem do pobliskiej wioski i oglądaniu zielonych wzgórz z pasącymi się krowami z rogami zakrzywionymi pokojowo do tylu, wracamy na nasz statek pasażerski.  Pomost
Zmrok  zapada w tropikach szybko. Woda wygladza się. Delfiny kończa igraszki i idą spać. Ludzie idą spać i zaczynają igraszki. Ale nie myślcie, że Wasi przyjaciele, szacowni członkowie YKP-SF dopuścili się frywolności. Igraszki były z przyrodą. Ale o tym zaraz. No więc przebrani w nocne odzienie siedzimy sobie na pokładzie dziobowym i pijemy różne napoje od herbaty począwszy, a na piwie skończywszy i podziwiamy blogość otaczającej nas przyrody. Cykady grają swoje melodie, piesek szczeka od czasu do czasu w wiosce, ryby chlupia ogonkami w wode, słońce zachodzi uciszając odgłosy wsi, cichy rytm salsy dochodzi z restauracji… Żyć - nie umierać. 
Zaparkowani na dzialce
Wiatr uspokaja się całkowicie. Coś jakby za cicho. Kilka dalekich błyskawic. Niespokojny podmuch wiatru. Lódź przestawia się o 180 stopni. Załoga pływajacej skrzynki w piżamach naiwnie nie reaguje dufna w swe umiejętności żeglarskie i osłonięty charakter zatoki. Ludzie! Co tam się działo! Matki dzieciom zakrywaly oczy. Zgroza rozwinęła się w kilka chwil do rozmiaru kleski. Wiatr zaswiszczał, potem zahuczał, woda poderwała się do tańca, tworząc smugi piany na powierzchni. Wleczemy kotwice! Dzielna załoga biega po sypialniach pływającego apartamentu w nieładzie. Chciałoby się krzyknąć “Do lin, do pomp!!” Ach gdzież te liny? Ach gdzież te pompy? No to może do kabestanu? Kotwicy? Tak – kotwicy! Akcja ratownicza zaczyna się rozwijac teraz w mgnieniu oka. Kapitanowie rzucaja się w pidżamach do knagi kotwicznej zderząjac się na pokładzie dziobowym. Strugi tropikalnego sztormu bezlitośnie moczą piżamy, a wiatr smaga oblicza walczących o życie, albo co najmniej utratę godności, odważnych mężczyzn. W kabinie, apartamencie, dzielne kobiety, jakkolwiek suchsze, zderzają się tak jak ich mężowie szukając latarek. Jako pierwsze zostaje zastosowane leczenie doraźne w postaci wypuszczenia całej długości liny. Mieliśmy w sumie około stu stóp nylonowej liny kotwicznej, kilka stóp łańcucha i wątłego Danfortha. Nie pomaga. Dalej ciągniemy. Potwierdzają to z rufy uzbrojone w latarki Jola i Ela, raportując nadwodny wiejski wychodek na kursie kolizyjnym. Do tego nie możemy dopuścic! Wszystko, ale nie hańba spędzenia nocy, w delikatnie mówiąc, niehigienicznych warunkach. Do maszyn więc! Zapuszczamy silnik i plyniemy powoli do przodu w zerowej widoczności w strugach tropikalnej ulewy. Zdajemy sobie doskonale sprawę, że nasz zestaw kotwiczny jest niewystarczajacy. Za mało łancucha i kotwica jak do dwudziestopowej łódeczki, a nasza ma trzydzieści pięć . Napór wiatru na olbrzymią powierzchnię houseboat jest olbrzymi co zwieksza gwałtownie konieczność poważnego zestawu kotwicznego. Na szczęście leży luzem na pokładzie wyłowiona chyba przez kogoś porzadna CQR. Co prawda muliste dno nie jest specjalnościa CQR, ale decydujemy się na przelozenie CQR zamiast Danfortha i użycie Danfortha jako dodatkowego obciążenia liny w zastępstwie łańcucha. Idzie teraz szybko. Dzielna zaloga podaje narzędzia i oświeca latarkami pracujących w pocie czoła zeglarzy w mokrych piżamach. Od czasu do czasu delegacja załogi idzie sprawdzic bliskość zagrożenia od wygódki. Opuszczamy wreszcie CQR, dowiązujemy w pewnej odleglości Danfortha i wypuszczamy wszystko co mamy. Trzyma? Trzyma! I wiatr cichnie …
Przy nastepnej okazji silnego wiatru z falą w nocy, kiedy musielismy znowu wiązać do liny kotwicznej Danfortha, Jola pyta: “Czy mam zakładać kostium kapielowy?” “Raczej kamizelkę ratunkową”, odpowiada Zbyszek.

 Zapatilla Cays
  Ela przed wodospadem
W północno-wschodniej cześci archipelagu Bocas del Toro leżą dwie małe wysepki otoczone plażą , z gęstym gajem palmowym. Wyglądaja obydwie niezwykle tropikalno-egzotycznie i są częstym celem wycieczek z Bocas. Przypominają motu z francuskiej Polinezji. To urokliwe miejsce było miejscem rosyjskiej i argentyńskiej wersji Survivor kilka lat temu. Jedna z wysepek była w przeszłości dokładnie przekopana, bo poszła plotka o zakopanych na niej skarbach Henry Morgana. Czy mnie widac?
W chwilę po wyładowaniu na płaży pojawia się panga z rangerem, który pobiera opłatę za wstęp do Parku Narodowego Bastimentos, do którego należa wysepki. Dziewczyny wybierają się na poszukiwanie muszelek, a odważni mężczyźni eksplorują wnętrze wyspy. Wnętrze nie przedstawia jednak większychniebezpieczeństw, oprócz możliwości urazu od spadającego kokosa.  Podobno jest to większe niebezpieczeństwo niż się wydaje i co roku pewna liczba ludzi ginie w ten sposób.
Ranger na ZapatillasW 2000 roku 15 razy wiecej zginelo na swiecie od spadajacego kokosa niz od ataku rekina.
Nie widzi się jednak ludzi w kaskach ochronnych. Potem jeszcze snorkeling. Pomiedzy wyspami jest piekna rafa z dużą rozmaitościa korala. Zdajemy sobie sprawe, ze jesteśmy sami na wyspie.Jola i ELa- Zapatillas
Odwiedzamy też drugą Zapatilla, na której wylądowało kilka pang z turystami. Plaża jest jednak tak rozległa, ze widzi się tylko kilka osób. Wycieczkę uwieńczają zorganizowane przez Zbyszka dwuosobowe zawody w rzucaniu oszczepem. Jakie wyniki? Michał zajął zaszczytne drugie miejsce, a Zbyszek był przedostatni.  
 

Taksówka wodna do Changuinoli
 

Changuinola to miasteczko na lądzie stałym, blisko granicy z Costa Rica, atrakcyjne dla gringos z powodu szerszego asortymentu w sklepach i urzedu emigracyjnego przedłużającego wizy. Można tam się dostać taksówką wodną z Bocas za jedyne 5 dolarów. Podróż trwa około godziny i wiedzie najpierw otwartą wodą Bahia Almirante, a później wzdłuż wybrzeża kanałem wybudowanym przez United Fruit Company, jako osłoniętej drogi wodnej do transportu bananow. “Niech się schowa Disneyland” mówili nam miejscowi gringos. No więc postanowiliśmy spróbować. Płacimy za przejazd, wsiadamy, jedziemy. Taksówka wodna w tym przypadku, to łódź na bazie miejscowej pangi z ławkami w poprzek łodzi. Około pięciu ławek po cztery osoby każda. Kierowca siedzi z przodu, a całość napędzana jest 200 do 250 konna Yamaha. Bardzo przyjemna poranna przejażdżka po płaskiej wodzie Bahia Almirante wzdłuż wybrzeży Isla Colon nastraja nas wakacyjnie. Z dala widok na Boca del Drago, cieśniny pomiędzy Colon, a lądem stałym. Taksowkarz nieomylnie wynajduje jakby ukryte wejście do kanału, meandrując pomiędzy rafami i płyciznami. Woda w kanale zmienia się z niebieskiej oceanicznej, na mętna, mulista. Płyniemy początkowo powoli po płytkim wejściu do kanału, aby za parę minut przyspieszyć do blisko maksymalnej prędkości ponad dwustukonnej Yamahy. Wpływamy w tropikalną dżunglę. Obrazy przesuwają się jak w filmie z Indiana Jones. Taksówkarz omija sprytnymi manewrami pływające pnie drzew, gałęzie, nawet zabitego krokodyla unoszącego się brzuchem do góry na wodzie. Przepiękna tropikalna roślinność wzbudza ohy i ahy. Różnorodność kształtów i kolorów jest imponująca. Mijamy po drodze prymitywne zagrody i farmy Indian mieszkających nad kanałem. Dopływamy do miejsca, gdzie kanał wpada do rzeki przy jej ujściu do morza. Rozległe, piaszczyste płycizny i załamujące się fale tworzą labirynt dla łodzi, ale kierowca taksówki wodnej dokładnie zna drogę. Droga wiedzie teraz rzeką i wreszcie docieramy do przystani. Z przystani, taksówką, kilka kilometrow do miasta pośród plantacji bananowych. Wysiadamy w centrum miasteczka.
Changuinola nie jest metropolia, ale zaopatrzenie jest lepsze niż w Bocas czy Almirante. Sprawdzamy co można kupić, włącznie z obiadem w pobliskiej restauracji za pare dolarow dla calej naszej czwórki. Jesteśmy odważni jedzeniowo. Smakowite rabanki kurczakowe, gotowana yucca, wyśmienita zupa rybna pomagają zapomnieć o potencjalnych konsekwencjach żołądkowych. Podobno popularna w Meksyku “turista” jest w Panamie rzadkościa. W droge powrotna wybieramy się inaczej. Postanawiamy jechać autobusem do Almirante, a stamtąd taksówką wodną spowrotem na Bocas. Mały autobus ma duże kłopoty z podjeżdżaniem na wzgórza dzielące Almirante od Changuinoli. Serce podchodzi do gardła, kiedy przejeżdża przez kolejowo-samochodowy wiszący most na rzece. Autobus wolno przesuwa się po luźno ułożonych podkżadach stanowiących platformę jezdną mostu. Wszystko się trzesie i chybocze. Mieli racje ci co mowili, że Disneyland to pestka w porównaniu do tych przygód. Robimy dobrą minę i każdy w myślach przysięga, że nigdy więcej. Autobus zatrzymuje się na “przystankach” w dżungli, wysiada Indianin, płaci i znika w dżungli. Musi tu gdzieś mieć dom…

 Znowu fruwające łodzie? Nie – tylko fruwające silniki.
 
Bahia Honda jest jednym z piękniejszych miejsc na ziemi. Leży pomiędzy Isla Bastimento i Isla Solarte. Niezliczone rafy i wysepki mangrowe dają jej cudowny charakter raju wodnego z pląsającymi delfinami, przelatującymi papugami Lori, stadkami małych rybek skaczącymi setkami skoordynowanie po powierzchni wody. Od czasu do czasu przepływa Indianin w dłubance z jednego pnia kayuco. Kotwiczymy w przepięknym miejscu pomiędzy wysepkami mangrowymi, przy brzegu Bastimento, niedaleko doku, do którego dopływają łodzie z turystami odwiedząjacymi Red Frog Beach, która leży po drugiej, nawietrznej stronie wyspy. Na naszym kotwicowisku słychać załamujące się fale z drugiej strony wyspy. Wybieramy się naszym skifem na Red Frog Beach. Lądujemy na pomoście gdzie dowiązanych jest kilka pang i maszerujemy szlakiem przez dżunglę na plażę po drugiej stronie wyspy. Red Frog Beach wzięła swą nazwę od malutkich ostro ubarwionych na czerwono trujących żabek, których jadu używano do produkcji zatrutych strzał (Dart Frog). Sama plaża jest przepiękna. Zamknięta malowniczymi skałami z obydwu stron, długości około dwóch kilometrów z żółciutkim piaseczkiem, kokosowymi palmami i wszelkiego rodzaju tropikalną florą przedstawia malowniczą scenerią do odświeżającej kąpieli. Turyści, jak to turyści, zgrupowali się tylko przy końcu szlaku od pomostu i malutkiej restauracyjce. Reszta plaży do wzięcia. Robi się wieczornie, a umowieni jesteśmy w mieście na kolację z Clyde’m, legendą przemyslu bananowego na swiecie. Clyde Stephens, albo Banana Man przyjechał na Bocas w 1959 roku i zamieszkał na Hospital Point – niezwykle malowniczym przylądku na Isla Solarte. Maszerujemy więc spowrotem na pomost, wsiadamy na nasza łódeczkę i pełnym gazem 25-konnej Yamahy meandrujemy pomiędzy wysepkami mangrowymi do naszego zakotwiczonego domostwa. Dopływajac do houseboat robimy silny łuk, aby dobić od rufy. Michał prowadzi łódkę, dziewczyny siedzą na ławeczce patrząc w kierunku dziobu. Zbyszek na dziobie tyłem do kierunku jazdy. Nagle rączka gazu silnika wysuwa się z rąk kierowcy, silnik unosi się jak magiczny w powietrze i już odseparowany od łódki jak wolny ptak ląduje w wodzie, kręcac kółka, po czym spokojnie znika pod powierzchnią. Zbyszek notuje wzrokiem pozycje nurkowania silnika, Michał bierze za wioslo i zaczyna wiosłowac do łodzi. Cała operacja, choć niezamierzona, przeszła tak gładko i cicho, że część załogi nie zauważyła zmiany w napędzie. Wielu słynnych żeglarzy wyrzucało silniki na środku oceanu z frustracji nad brakiem kooperacji maszynerii z człowiekiem, a nasz się delikatnie sam wyrzucił, jakby zawstydzony swoim własnym warkotem. My zaś, po kilku próbach szukania naszego wstydliwego silnika przy użyciu maski i płetw przekazaliśmy to pasjonujące zajęcie w profesjonalne ręce firmy czarterującej.  Do miasta udaliśmy się taksówką wodną.
 Panama City i powrót
 

Siedzimy w restauracji Manolo nieopodal naszego hotelu przy miskach pełnych paella*, obstawieni piwami Balboa i dzbankami z Sangria i robimy podsumowanie wyjazdu. Zatrudnilismy Dave’a jako menadżera, który zatrudni pracownika. Ma już kandydata, Indianina Guaymi, który ma się sprowadzić z żoną i trójką dzieci w połowie października. Mamy bardziej skrystalizowane plany domow, systemu zbierania wody, prądu i zagospodarowania działki. Wydaje się prostsze niz nam się wydawało, szczególnie po obejrzeniu poczynań innych. Rozmawialismy z producentem łodzi w Veracruz niedaleko Panama City i zamówiliśmy łódź typu panga z 115 konna czterosuwowa Suzuki. Odbyliśmy konferencję z naszym prawnikiem na temat naszego stanu prawnego w Panamie i jesteśmy zadowoleni z jej wyniku. Ponad wszystko jednak upewniliśmy się, że czujemy się na wyspie bardzo dobrze i jest to naprawdę to co chcemy robić na emeryturze. Niepokoje znikły, myśli się uporządkowały, zaświeciło się światełko nadziei na końcu tunelu codzienności, a to najważniejsze dla spełnienia się ciągle poszukującego człowieka…
 
*Panga (machete - Swahili) – typowa łódź japońskich rybaków zaprojektowana do transportu ciężkiego ładunku i oszczędności paliwa. Ponad 30 lat temu Japończycy zaczęli eksportować łodzie panga wraz ze swojej produkcji silnikami do krajów rozwijajacych się i osiągneli olbrzymi sukces. Łodzie te można znaleźć w każdym zakątku świata.

*Paella – potrawa, pierwotnie z Walencji, na podstawie ryżu z szafranem i oliwą z oliwe I w zalezności od rodzaju z warzywami, mięsem lub owocami morza.